UWAGA! Opowiadanie zawiera bardzo drastyczne opisy!
Pliki z opowiadaniem do pobrania:
Plik PDF [pobierz PDF]
Plik EPUB [pobierz EPUB]
Jeśli opowiadanie Ci się spodobało, możesz w nagrodę postawić mi kawę:

Z góry dziękuję!
Poniżej tekst opowiadania w całości.
Piaskownica
1.
Johny wsadził dłoń w kupę. Spowodowało to wybuch ogromnej radości wśród pozostałych dzieci, ale jemu nie było do śmiechu. Skrzywił się okrutnie i rozejrzał za czymś, w co mógłby wytrzeć rękę. Poratowała go Nana, która jako najporządniejsza z całej bandy, zawsze nosiła chusteczki.
Dzieciaki trochę się nudziły. Było ich kilkanaścioro w różnym wieku. Spotykały się na Piaskownicy od roku. Na ulubione miejsce wybrały sobie rozległą na kilkadziesiąt metrów dziurę w ziemi o płaskim dnie, dawniej samo centrum lotniska Bemowo. Dzieci wymyśliły sobie nazwę Robale, ale nie wiadomo, dlaczego. Tam, gdzie się spotykały, nie było insektów ani tym bardziej roślin. Teren został zbombardowany nie tylko rakietami burzącymi. Rok temu na okolicę spadły pierwsze ładunki chemiczne i od tamtej pory nic nie chciało tu rosnąć.
Jak na połowę grudnia było zimno i pochmurnie. Od ponad dwudziestu lat temperatura w grudniu utrzymywała się powyżej zera, ale nie dzisiaj. Lekki przymrozek przypominał, że mimo wszystko nadeszła zima. Na przestrzeni kilku kilometrów rozciągał się krajobraz pełen kraterów, osypisk i betonowych rumowisk. Lotnisko Bemowo, ogródki działkowe, ulice Maczka i Broniewskiego nie istniały. Teraz mówiło się po prostu Piaskownica.
Robale chowały tutaj kilka skarbów. Dwie drewniane ławy, kilka krzeseł, metalową skrzynię i trzy opony. Wszystko znalazły w ruinach okolicznych ulic i przytargały do krateru. Dzisiaj nie wymyśliły jeszcze, w co się bawić. Ziewały, grzebały w metalowej skrzyni w poszukiwaniu jedzenia, a ich nieformalny wódz, Johny, podejmował pierwsze próby z paleniem papierosów. Naprawdę nazywał się Janek Bernik, w czerwcu skończył trzynaście lat. Wszyscy znali się z czasów grania w sieciowe erpegi. W realu poznali się rok temu. Większość z dzieci pochodziła z placówki dla sierot wojennych, którą umieszczono w budynku dawnej szkoły numer dwieście dziewięć. Był to biedny i niedofinansowany ośrodek. Powstał w związku z rosnącą w Warszawie liczbą dzieci, które straciły rodziców w wyniku działań wojennych. Utrzymywał się ze skromnych datków Rady Miasta, ale gdyby nie charytatywna pomoc Warszawiaków, dzieci pewnie by głodowały. Jedną z wolontariuszek, która pomagała w opiece nad najmłodszymi była matka Janka, Barbara. Pewnego dnia zabrała do ośrodka syna, by pomógł jej zawieźć zebraną w Warszawie żywność. W ten sposób Johnny poznał grupę Robali. Szybko się z nimi zaprzyjaźnił. Ich ulubione miejsce spotkań znajdowało się dziesięć minut piechotą od mieszkania Berników, więc ku udręce rodziców, Janek często wymykał się z domu albo zostawał po szkole, by spotkać Robali. Szybko też zaczął wśród nich pełnić funkcję nieformalnego lidera. Janek nie wiedział, dlaczego dzieci akurat jego wyznaczyły na wodza. Zastanawiał się nad tym kilka razy, ale nic mu do głowy nie przychodziło.
– To w co się bawimy? – zapytała Misia. Dziewczynka miała dziewięć lat, jasne włosy i okrągłą buzię. Opatuliła się przydługim, wełnianym płaszczem, nosiła brązową czapkę z pomponem, spod której zerkało wielkie niebieskie oko. Drugie starała się zasłonić grzywką, bo wstydziła się źle zrośniętej blizny na czole i bielma na lewym oku. Pół roku temu, razem z rodzicami, znalazła się w bombardowanym centrum Warszawy. I taka jej została po tamtym dniu pamiątka. Nie ona jedna nosiła ślady wojny. Kuzyn Janka, Topik, stracił władzę w prawym ręku. Hasz od roku czekał na operację wstawienia implantów zębów, a na razie wkładał w usta sztuczną szczękę. Mirek nigdy się nie odzywał, a jego spojrzenie było wiecznie smutne. Miał tak od czasu, kiedy zobaczył jak jego rodziców szatkują rozerwane podmuchem szyby z biurowca. Johny, jako jeden z niewielu dotąd nie ucierpiał. Ale wojna okrutnie go denerwowała. Jak dla niego, była po prostu bez sensu.
Dzieciaki znalazły w skrzyni trochę puszkowanego mięsa, które załatwiła Bunia. Dziewczyna miała czternaście lat. Zwracała na siebie uwagę gęstą, potarganą czupryną z kręconych włosów. Nosiła wojskową kurtkę moro, ciężkie buty i bojówki. Wszystko zdobyła jej mama, która pracowała w Dzielnicowym Zarządzie Żywności i Zaopatrzenia. Urząd powstał kilka miesięcy po rozpoczęciu wojny. Jego zadaniem było zaopatrywanie ludności dzielnicy Bemowo w produkty pierwszej potrzeby. A trzeba przyznać, że było ich coraz mniej. Bunia często odwiedzała mamę w biurze. Zawsze kradła coś do jedzenia i przynosiła na Piaskownicę. Czasem jakieś konserwy, czasem zdarzyła się czekolada, a nawet suszone mięso.
Robale dalej się spierały, czy wybrać berka, czy może budować piaskowy zamek. Siedmioletnia Nana, oczko w głowie całej grupy, skarżyła się, że zawsze bawią się w chłopakowe gry, a nigdy w dziewczyńskie. Zapytana, co miała na myśli, zaczęła snuć różowo perlisty obrazek, na którym Robale siedzą przy okrągłym stole, mają plastikowe filiżanki, śmieją się i konwersują w towarzystwie lalek i jednorożców. Zanim wszyscy padli ze śmiechu, rozległ się rozkazujący głos Buni, którym uciszyła bandę. Podeszła do Johnego.
– Zobacz. – Dziewczyna wskazała przeciwległy kraniec krateru. Johny spodziewał się, co za chwilę zobaczy. Kucnął i zaczął wygrzebywać z ziemi kamienie. Nie za duże, ale i nie za małe. Najlepiej okrągłe, żeby dobrze leciały. Podszedł do niego Blaster, niski blondyn, szeroki w barach i, jak na swoje dwanaście lat, bardzo silny. Był jednym z dzieci, które nosiły znamiona wojny. Na nogach miał paskudne blizny po oparzeniach wywołanych kontaktem z bronią chemiczną. Miał szczęście. Udzielono mu pomocy nim kwas przeżarł się przez skórę. Z drugiej strony podszedł Kosa, sepleniący od dziecka wysoki blondynek. Dołączyli do Mirka i Johnego. Chłopcy stanęli obok siebie i czekali. Pozostałe dzieciaki zebrały się daleko z tyłu oczekując rozwoju sytuacji, a Johny z niecierpliwością wypatrywał wrogiej kolumny. Wreszcie dostrzegł wyłaniające się zza piaskowej hałdy sylwetki. Wysocy, ubrani w wojskowe ciuchy z demobilu. Chrzęst ciężkich glanów coraz wyraźniej docierał do Robali. Kosa bardzo się zdenerwował, zaczął szybko oddychać, ale Mirek poklepał go po ramieniu. Wszyscy napełnili kieszenie kamieniami. Johny pomacał jeden z otoczaków. Dodało mu to otuchy. Patrzył, jak tamci się zbliżali.
Mówili na nich Starszaki. Była to banda młodocianych oprychów, z których najmłodszy miał czternaście, a najstarszy siedemnaście lat. Przychodzili na Piaskownicę w sobie tylko znanym celu, zostawiali butelki po winie i mnóstwo petów. Przesiadywali tu głównie wieczorami i w nocy, ale zdarzało się, że przychodzili wcześniej. Wtedy zaczynały się kłopoty. Mimo, iż zbombardowany teren był ogromny, oni upodobali sobie krater i nie chcieli się nim podzielić. Kiedyś Johny próbował z nimi pogadać i zaproponować jakiś układ, realny podział tego miejsca. Skończyło się podbitym okiem i kilkoma zadrapaniami. Dwukrotnie Robale próbowały stawić czoła oprychom. Ale i to się nie udało. Ostatnie spotkanie okazało się fatalne. Przyszli, kiedy Robale bawiły się w chowanego. Wyciągnęli z kryjówki jedenastoletniego Jonka i bili go na oczach dzieci. Mirek i Johny nie zdzierżyli, zaatakowali, ale nic to nie pomogło. Dostali po kilka kopów, zabrali pobitego Jonka i uciekli. Chłopiec skończył w szpitalu z poważnymi złamaniami. Od tamtej pory Jonek nie wychodził z domu.
Dla Robali Piaskownica była wszystkim, co miały. Zanim zaczęła się wojna, ta wywołana przez dorosłych, ta poważna, bezsensowna, śmiertelna i bezgranicznie irytująca, Robale znały się z gier sieciowych. Żadna ze stron konfliktu nie chciała się do tego przyznać, ale godzinę po tym jak pierwsze bomby spadły na Polskę, a potem na inne kraje Europy, w sieci rozszalały się wyjątkowo inteligentne i zjadliwe wirusy. W pierwszej kolejności uzyskały niewyobrażalne ilości danych o użytkownikach. Następnie zlikwidowały wszelkie algorytmy kierujące łącznością między serwerami. Miesiąc po ataku z cywilnej sieci zostało tylko wspomnienie. Ilość wirusowych zamachów przekraczała możliwości obronne któregokolwiek z rządów, dlatego w Europie zapadła decyzja o stopniowym wyłączaniu kolejnych modułów sieci. Jedynie wojsko i niektóre placówki naukowe nadal mogły komunikować się za pomocą siatki rozproszonych danych. I właśnie wtedy, gdy już nie można było uruchomić domowej stacji, żadnej gry, społeczności czy prywatnej chmury danych, dzieci wyległy na podwórka. Zapełniły się trawniki i boiska. Z czasem zrobiło się więcej przestrzeni do zabawy, im częściej przybywało ruin i zrównanych z ziemią osiedli. Nikt tego nie kontrolował, dorośli mieli ważniejsze sprawy na głowie.
– Stać! – krzyknął Johny. Chłopiec z zaskoczeniem przyjął fakt, że Starszaki posłuchały. Byli dość blisko. Kamienie dolecą spokojnie, pomyślał. W jego kierunku ruszył jeden z nastolatków. To był Macha. Miał szesnaście lat i dowodził bandą. Zbuntowany, pełen wściekłości i rozżalenia chłopak, dla którego jedyną realną przyszłością wydawała się piaskowa dziura w ziemi i butelka wina. Był brunetem, miał wściekle niebieskie oczy, włosy na skroniach wygolone, a na szyi blizny po wybuchu. Nosił skórzaną kurtkę, wojskowe glany i bojówki. Na pasie dyndała policyjna tonfa, której Johny bardzo się bał.
Spotkali się w pół drogi niczym wodzowie zwaśnionych armii przed bitwą. Macha mielił w ustach papierosa, raz na jakiś czas puszczał dym. Górował nad przywódcą Robali, więc Johny starał się nadrabiać miną. Wyjął ukradzionego ojcu papierosa, żeby dodać sobie powagi. Chwilę wpatrywali się w siebie, potem Macha rozejrzał się dookoła.
– No powiedz coś, robaczku – szydził starszy.
– Spieprzajcie stąd. Zostawcie nas w spokoju.
Macha zaciągnął się papierosem i wyjął go z ust. Skrzywił się, splunął i podszedł bliżej.
– Nie. Ty stąd idź. I zabierz dzieciaki. Zanim stanie się wam krzywda.
– Dlaczego nie dacie nam się tu bawić?
– Nie twoja sprawa, gówniarzu. A teraz szoruj, zanim będzie wpierdol.
Johny postanowił więcej nie dyskutować. Padł na ziemię, a w kierunku Machy poleciała seria kamieni. Wszystkie dosięgły celu, z czego jeden, rzucony z wielką siłą przez Mirka, trafił tuż pod oko. Macha upadł, klnąc szkaradnie. Johny odczołgał się na bok, żeby zejść z linii ognia i zobaczył, że reszta bandy biegnie w kierunku Robali. Macha starał się podnieść, ale kolejna seria przygwoździła go do ziemi.
– Uciekajcie! – krzyknął Johny. Dzieciarnia natychmiast się rozproszyła. Najmłodsi, pod opieką Topika i Hasza, pobiegli poza Piaskownicę. Starsi chłopcy ruszyli do ataku, żeby dać upust swej złości. Kamienie furczały w powietrzu jak wściekłe osy, bezlitośnie raniąc Starszaków. Jednak ci byli więksi i szybko dopadli Robali. Wywiązała się bijatyka, której wynik mógł być tylko jeden. Johny wrzeszcząc okrutnie rzucił się na Machę. Udało mu się zaskoczyć Starszaka i przyrżnąć w piszczel, a potem z pięści w policzek. Jednak Macha nie padł. Złapał Johny’ego za kurtkę i cisnął nim o klepisko, jak workiem kartofli. Potem usiadł mu na plecach i zaczął okładać pięścią po żebrach. Naokoło panował krzyk i gwar, podniósł się śmierdzący chemikaliami kurz. Blaster i Czacha szarpali się z największym ze Starszaków, łysym i napakowanym drabem. Ale był dla chłopców zbyt silny. Czacha dostał z bańki w czoło, zatoczył się i oparł o żelbetonową płytę, jęcząc z bólu. Dopadł go inny Starszak i zaczął okładać pięściami. Tymczasem Blaster odbiegł od mięśniaka i obrzucił go kamieniami. Trafienie w oko wyłączyło Starszaka z walki, ale w tej samej chwili ktoś kopnął Blastera w plecy i chłopak wylądował z twarzą w piachu. Mirek, jako najsilniejszy z Robali powalił pryszczatego nastolatka i kilka razy przyłożył mu w twarz, zanim dwaj inni ściągnęli go i unieruchomili. Johny widział, jak Mirek dostał kopa w brzuch i padł na ziemię. Sam próbował się wyrwać, gdy nagle Macha wrzasnął i padł na ziemię. Obok stała Nana z deską w dłoniach, którą przywaliła Starszakowi w plecy. Żółty, za duży skafander dziewczynki poszarzał od kurzu. Johny musiał ją stąd natychmiast zabrać. Zwłaszcza, że Macha już się podniósł i z wściekłą miną ruszał znowu do walki. Ale bitwa musiała skończyć się przed czasem. Nad okolicą rozległ się przeciągły jęk syreny alarmowej. Robale zamarły. Misia zaczęła drżeć, a Nana płakać. Johny potrafił zachować zimną krew. Złapał Nanę, podniósł i przytulił.
– Janek – szlochała Nana – zrób coś!
– Biegniemy! – Wszyscy jak zaczarowani posłuchali rozkazu i puścili się biegiem w stronę ścieżki. Syreny wyły w oddali, jakby gdzieś w niebie rozpłakał się chór upiorów. Starszacy też nie czekali i rozbiegli się we wszystkie strony. Johny pędził ile sił w nogach, a w oddali majaczyły sylwetki bloków mieszkalnych, których jak dotąd nie dosięgły żadne rakiety. Chłopak był obolały, dokuczały mu stłuczone żebra, a otarcia na twarzy piekły jak diabli. Ale jako wódz nie mógł okazać słabości. Ciągle trzymał Nanę, która wtuliła mu się w ramię i płakała ze strachu. Dziewczynka ciążyła mu okrutnie, ale wytrzymał. Pobiegł z nią do domu, gdzie rodzice Janka zaopiekowali się obojgiem.

2.
– Zwariowałeś? – zdenerwowała się Barbara, mama Janka. – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie szwendał się po tym kraterze?
– Ty nie wiesz, co się na świecie dzieje? – Do Barbary dołączył Tomasz, ojciec Janka. – Nie wiesz, że w każdej chwili może się zacząć bombardowanie?
– No i co z tego? – zirytował się Janek.
– Jak to, co z tego? – zmartwiła się Barbara. – Chcesz, żebyśmy z tatą zostali sami?
– Mama, daj spokój. A co za różnica, czy jestem w domu, czy na Piaskownicy? Bomby lecą wszędzie. Mam takie same szanse, że mnie coś trafi w domu, co na mieście.
Sprzeczce przysłuchiwała się Nana, która nie rozumiała, dlaczego ktokolwiek nie chciałby spędzić czasu z rodzicami, którzy jeszcze żyli. Udawała więc, że nic nie słyszała i tylko drobne łzy na policzkach świadczyły, że wszystko do niej docierało. Długo to zresztą nie trwało, bo gdy w radio odwołano alarm bombowy dla Warszawy, Tomasz odwiózł dziewczynkę do ośrodka.
Tym razem obyło się bez ofiar. Obrona przeciwlotnicza zlikwidowała wszystkie rakiety na granicy kraju i alarm odwołano. Rakiet przyleciało osiem, a to niewiele. Przeciętny nalot liczył od dziesięciu do dwudziestu pocisków, z czego dwie, trzy rakiety zwykle sięgały celu. Najgorzej było, jeśli przez obronę przedarła się rakieta z ładunkiem chemicznym. Ale te pojawiały się rzadko.
Resztę dnia Johny spędził w domu. Nie nudził się. Wpierw ojciec pogonił go do odrobienia lekcji. Na szczęście miał tylko zadania z matmy i religii. Gdy skończył, pomógł matce rozwieszać pranie, podczas gdy ojciec zajął się wypełnianiem papierów na kolejne patrole Narodowej Służby Rezerwowej. Na co dzień Tomasz zajmował się montażem materiałów video dla sieciowego serwisu Telewizji Polskiej, lecz obecnie nie miał pracy, ponieważ publiczny internet nie funkcjonował.
Po dopełnieniu obowiązków Janek zasiadł do telewizora w nadziei, że nie będzie dłuższych przerw. Analogowa telewizja rozsiewcza nie była wielką atrakcją. Dwa kanały polskie i jeden europejski emitowały program między szesnastą a dwudziestą, głównie doniesienia z frontu lub ze zbombardowanych miast. Czasem puścili powtórkę jakiegoś filmu albo serialu z początku wieku. Wszystko płasko, dwuwymiarowo, bez możliwości pauzowania czy ponownego oglądania. O ile oczywiście w środku programu nie nastąpiła przerwa spowodowana nalotem lub wejściem na linię sygnału zewnętrznego. To ostatnie zdarzało się coraz częściej. Piracki sygnał spędzał sen z powiek władzom, ponieważ zawierał treści wyjątkowo brutalne. Były to kilkuminutowe nagrania zrobione starodawnym smartfonem, w których rozstrzeliwano polskich jeńców. Te drastyczne obrazki pojawiały się nieregularnie, przez co większość dzieci w ogóle miała szlaban na telewizję.
Tego dnia Janek zdążył zobaczyć pół godziny relacji z posiedzenia sejmu. Postanowił to przeczekać, ponieważ po transmisji spikerka zapowiedziała animację przygodową z początku wieku. Niestety film się nie zaczął. Nastąpiło ostre cięcie i Janek spojrzał w oczy sześciu przerażonych mężczyzn. Byli krótko ogoleni, mieli na sobie polskie mundury, klęczeli z dłońmi związanymi do tyłu. Pilnowało ich kilku zamaskowanych zbrojnych. Ci również mieli mundury, ale niejednolite. Ich broń nie należała do regulaminowej, ponieważ były to przestarzałe karabiny z amunicją prochową. Nastąpiła salwa i sześciu jeńców padło na beton. Niestabilna kamera dozoomowała do twarzy zabitych. Dwóch zginęło od kuli w głowę, pozostali mieli rany na piersi. Jeden jeszcze żył, z dziury na klatce piersiowej sączyła się krew. Kamera pokazała, jak jeden z zabójców przystawił do skroni żołnierza lufę i pociągnął za spust. Na podłogę chlusnęła krew, a człowiek padł bez ducha.
Janek machnął ręką i ekran zgasł. Zniesmaczony przesiadł się do komputera, któremu chłopak nadał roboczą nazwę „staromodny krzemowy kalkulator”. Jego algorytm opierał się na obliczeniach zero jedynkowych, a system operacyjny na graficznym przedstawieniu okienek z plikami. Mimo dramatycznych ograniczeń, miał jedną, ogromną zaletę. Aby funkcjonować, nie potrzebował sieci. Uruchamiał się przez wciśnięcie guzika, nie logował do chmury danych, ponieważ wszystkie trzymał na skromnym, dwuterabajtowym dysku fizycznym umieszczonym wewnątrz blaszanego pudła. Ojciec załatwił ten komputer miesiąc po całkowitym zawieszeniu sieci. Obawiał się, że jego syn zwariuje z nudów.
Następnego dnia po szkole, Janek pojechał prosto na Piaskownicę. W związku z ostatnią napaścią Starszaków, Robale umówiły się na poważną rozmowę. Postanowiły opracować jakąś strategię, która pozwoliłaby przepędzić natrętów i odzyskać swoje ulubione miejsce zabawy.
– Jestem – oznajmił zdyszany Janek. – Coś już rozmawialiście?
– Tak – powiedział Blaster. – Topik wymyślił, żebyśmy sobie zmienili miejsce.
Janek rzucił plecak na ziemię i zasiadł na oponie.
– Naprawdę chcemy oddać Starszakom naszą Piaskownicę?
Większość dzieci zaprotestowała.
– No, właśnie. Topik, to jest nasze miejsce, byliśmy tu pierwsi. To Starszaki zaczęły nas nachodzić, a nie my ich.
– Ale oni są silniejsi – powiedział kuzyn Janka piskliwym głosem. – Ja nie chcę znowu dostać po głowie.
Franek „Topik” Zieliński zawsze miał stracha. Nawet w grze sieciowej „Attack Force” zwykle trzymał się tyłów i nie uczestniczył w najbardziej niebezpiecznych akcjach, tłumacząc się dbaniem o postać. Odkąd zaczęła się wojna, chłopiec schudł, zmarniał i mówił jeszcze mniej niż kiedyś. Nie można było mieć do nikogo o to pretensji, w końcu czasy nastały takie, że każdy mógł zginąć w nalocie, które ostatnio zdarzały się coraz częściej. W jednym z takich nalotów Topik został ranny i od tamtej pory jego lewa ręka miała lekki niedowład, ponieważ działanie gazów bojowych uszkodziło nerwy.
– Po prostu myślę, że nie ma sensu bić się o Piaskownicę, bo i tak nic nie zrobimy.
– Jak to nic nie zrobimy? – oburzył się Blaster. – Jest nas więcej, możemy się jakoś przygotować. Ja nie będę tchórzem.
– Nie jestem tchórzem!
– Spokojnie, chłopaki – wtrącił się Johny. – Nie będziemy się kłócić. Zgadzam się z Blasterem, że musimy wymyślić, jak popędzić Starszaków.
– Nie damy rady, jeśli będziemy się z nimi bić – oceniła Bunia. – Ale możemy im dać popalić kamieniami.
– Ostatnio próbowaliśmy – pisnął Topik – i nic z tego nie wyszło.
– Bo nie mieliśmy żadnego planu.
– Bunia, masz jakiś pomysł?
– Dwa – powiedziała, biorąc się pod boki. – Po pierwsze, kiedy się spotykamy, ktoś musi ciągle stać na warcie. Tam jest dobre miejsce. – Wskazała na najwyższą hałdę betonowego gruzu. – Stamtąd widać całą okolicę.
– A kto będzie pilnował?
– Możemy sobie zrobić listę wartowania. Za każdym razem ktoś inny będzie tam siedział.
– Może być – przyznał Johny. – A drugi pomysł?
– Musimy nazbierać dużo kamieni.
– Przecież robiliśmy to, nawet ostatnio.
– Wiem. Ale możemy nazbierać więcej kamieni na zapas. Pochowamy je w różnych miejscach, żeby czekały. Jak się zjawią Starszaki, to już będziemy gotowi. Jeszcze jedno. Zobaczcie – powiedziała, wskazując ręką wokoło. – Nasza Piaskownica to krater po wybuchu. Mamy tutaj rozgrzebane przez koparki zwały gruzu. A jakbyśmy porobili tam kryjówki, żeby się chować przed Starszakami i stamtąd rzucać w nich kamieniami?
– Ale to duży teren – wątpił Hasz. – Nie dorzucimy w każde miejsce.
– Nie będziemy się chować naokoło – podchwycił Blaster. – Tylko z jednej strony. Schowamy się blisko siebie, więc będziemy nawzajem się kryć i oni wtedy nie podejdą. To będą nasze wały obronne. Robiliśmy tak w „Attack Force”, pamiętacie?
– No, pewnie.
– Zrobimy tak samo, tylko że z kamieniami.
– A najmłodsi – dodał Johny – będą razem z nami w kryjówkach i będą nam podawać amunicję.
– Dokładnie – przyznała Bunia.
– Nie ma na co czekać. Bierzemy się do roboty.
Janek szybko zorganizował pracę. Wiedział, że wszystkiego w jeden dzień nie zrobią, zwłaszcza jeśli chodzi o przygotowanie kryjówek, ale podobała mu się koncepcja wałów obronnych. Szybko podzielił Robale na grupy zadaniowe. Wszyscy mieli ręce pełne roboty, nawet Misia i Nana, które miały zebrać jak najwięcej kamieni, nadających się do rzucania. Dziewczynki były zadowolone, że dostały tak ważne zadanie. Kamienie nie mogły być byle jakie, ani za ciężkie, ani za lekkie, a najlepiej też okrągłe, żeby lepiej leciały. Inna grupa zajęła się wygrzebywaniem cegieł, którymi dzieci planowały wzmocnić punkty obronne. Janek, Blaster i Czacha obeszli Piaskownicę, w poszukiwaniu najlepszych miejsc na kryjówki. A tych nie brakowało, więc mogli swobodnie wybrać najlepsze. Przez trzy kolejne dni Robale ochoczo pracowały w pocie czoła.
Wspólny projekt przyniósł im wiele radości i chwilę oddechu. Skupione na konkretnym zadaniu, na kilka dni przestały myśleć o wojnie i strachu przed kolejnymi nalotami. Dla odmiany Robale zajęły się własną wojną. Nie tak śmiercionośną i bezwzględną, lecz dla nich równie ważną. Miały zamiar bronić swojego miejsca jak ojczyzny, bo była dla nich najważniejsza. W szaleństwie, które zgotowali im dorośli, dzieci stworzyły enklawę, prawdziwy plac zabaw, bez zakazów, obowiązków i ciągłego przestrzegania zasad. A teraz ktoś, zupełnie bez powodu, chciał im tą enklawę odebrać. Nie miały zamiaru na to pozwolić. Zostały rebeliantami, którzy dadzą odpór bezlitosnym szturmowcom.
Czwartego dnia, Robale mogły w praktyce wypróbować swoją strategię. Jako pierwszy, na Piaskownicy zjawił się Blaster. Miał szczęście, bo w porę zorientował się, że siedzieli już tam Starszacy. Chłopak zdążył skryć się za betonową hałdą i zniknąć Starszakom z pola widzenia. Zaczekał w ukryciu i wyłapywał każdego nadchodzącego Robala. Dzieci zebrały się w rowie poza głównym kraterem.
– Uspokójcie się – szepnął Johny, ponieważ niektóre z Robali wyglądały na bardzo zdenerwowane. – Musimy ich pogonić.
– Ale oni już tam są – odpowiedział roztrzęsiony Hasz.
– Podzielimy się na trzy grupy – wymyślił Johny – i schowamy się w tamtych kryjówkach. Wejdziemy od zewnątrz.
– Zauważą nas.
– Odwrócę ich uwagę. Jak się zacznie, to mnie kryjcie. Jak w „Attack Force”.
– Damy radę – powiedział Blaster. Wyglądał na zdenerwowanego, ale nadrabiał miną. Przybił piątkę z Johnym i Czachą, po czym wyprowadził bandę z rowu. Robale wspięły się po nasypie i przyczaiły na szczycie. Tymczasem Johny odważnie wmaszerował na Piaskownicę i zatrzymał się u wylotu ścieżki. Spojrzał na Starszaków, którzy szybko go zauważyli. Chłopakowi spociły się dłonie, a serce przyspieszyło tak, że zabrakło mu tchu. Ale przemógł się widząc, jak Starszaki podnoszą się z opon i ruszają w jego stronę.
– Wypieprzajcie stąd! – krzyknął. – To nasze miejsce!
Tamci nawet nie odpowiedzieli, tylko przyspieszyli kroku. Skupieni na Janku nie zauważyli, że reszta Robali przeszła po szczycie nasypu i rozbiegła się do wyznaczonych kryjówek. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Czacha skrył się jako ostatni za prowizoryczną osłoną z desek i skrawków betonowych płyt, po czym pokazał podniesiony kciuk. Na ten znak, Johny rzucił się do biegu. Zaskoczył Starszaków, ponieważ nie uciekł ścieżką poza krater, lecz ruszył wzdłuż nasypu. Z rozpędu wbiegł pod górę, by w ostatniej chwili złapać wyciągniętą rękę Mirka. Zanim zniknął za betonową osłoną, na biegnących Starszaków spadł grad kamieni. Napastnicy byli zdezorientowani. Dostali się w krzyżowy ogień z trzech kierunków. Pierwsza salwa okazała się niezwykle celna i bolesna. Nawet ich wódz, Macha, oberwał w głowę. Wszyscy szkaradnie przeklinali i odgrażali się dzieciom straszliwym biciem, torturami, urywaniem kończyn i wsadzaniem ich w różne miejsca. Starszacy wyhamowali, ale nie zmienili zamiarów. Rozproszyli się tylko i pobiegli do nasypu łukiem. Jeden z nich nawet zdążył się nieco wspiąć. Robale na moment straciły rezon, ale Johny był już na miejscu i zachował się, jak prawdziwy wódz. Wstał na równe nogi, częściowo tracąc przez to osłonę. Uzbrojony w garść idealnie dobranych kamieni, wziął na cel wspinającego się Starszaka. Kilka dobrze wymierzonych rzutów i przeciwnik skapitulował. Kwiląc z bólu, nakrył głowę dłońmi i uciekł. Wtem Johny stracił równowagę. Jedna z desek pękła, gdy chłopak oparł o nią kolano, przez co sturlał się na sam dół. Starszacy mieli już dość i pewnie wycofaliby się, ale takiej szansy przepuścić nie mogli. Nie zważając na grad kamieni, trzech z nich dobiegło do Johnego. Wymierzyli mu kilka solidnych kopów. Chłopak zwinął się w kulkę i zakrył głowę rękami.
– Walić w nich – rozkazał Blaster, który w naturalny sposób przejął dowodzenie.
Robale czuły, że miały przewagę, a widok Janka w opałach dodał im odwagi. Dwie grupy skupiły ogień na bijących Johnego Starszakach, a trzecia prowadziła ostrzał w kierunku pozostałych napastników, u których morale wyraźnie stopniało.
Macha uznał, że na dzisiaj miał dość siniaków. Nie pomogły groźby ani krycie głowy ręką. Ilość celnych rzutów była nie do zniesienia. Każdy ze Starszaków przynajmniej raz dostał w głowę. Mieli dość tak bardzo, że przestali zgrywać twardzieli i uciekli bez ładu i składu. Zanim wszyscy Starszacy opuścili Piaskownicę, Blaster, Czacha i Mirek zbiegli w dół, by sprawdzić co z Jankiem. Dopadli do niego i obrócili na plecy. Chłopiec miał podbite oko, rozciętą wargę i łuk brwiowy, ale uśmiechał się.
– Janek – powiedział zaniepokojony Czacha. – Nic ci nie jest?
– Wygraliśmy – odparł Johny z uśmiechem i z pomocą kolegów, stanął na nogach. Chwiał się przez chwilę, po czym podniósł ręce i krzyknął:
– Zwycięstwo!
Wszystkie Robale podniosły okrzyk radości. Głośno wiwatując, zbiegły na dół i dołączyły do wspólnej radości. Janek musiał jednak usiąść, bo kręciło mu się w głowie.
Tego dnia Robale miały już dość wrażeń. Po godzinie odpoczynku i opowiadania o wspólnym bohaterstwie, rozeszły się do domów. Blaster i Heban odprowadzili Johnego, który ciągle trochę się słaniał. Żaden z chłopców nie pomyślał o reakcji rodziców Janka, a ta była gwałtowna. Na widok syna, Barbara zachowała się, jakby straciła rozum. Podniosła paniczny wrzask, przegoniła chłopców sprzed drzwi, nie szczędząc im przy tym obelg i wciągnęła syna do kuchni. Szybko zajęła się opatrunkiem, lżąc przy okazji lekkomyślność syna. Lecz on cały czas się uśmiechał.
– Co ty taki zadowolony z siebie? – zapytała Barbara.
– A nic takiego, fajnie się dzisiaj bawiliśmy.
– Fajnie się bawiliście? Wyglądasz, jakby cię rakieta trafiła.
– Daj spokój mamo, kochana jesteś – powiedział Johny i syknął, gdy Barbara przyłożyła mu opatrunek do czoła.
– Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z tamtymi chuliganami – drążyła.
– Nie, nie, skąd – skłamał chłopiec.
– Muszę cię lepiej pilnować.
– Jak? Będziesz za mną chodzić? Nawet gdybyś chciała, to nie masz czasu. Robisz polówkę i pomagasz w ośrodku. A jak już jesteś w domu, to albo sprzątasz, albo gotujesz. Nawet czytać przestałaś.
– Janek, przestań. Poczekaj tylko, niech ojciec wróci. Będziesz miał szlaban na całe życie.
– Ciekawe, jak mnie w domu zatrzymacie.
– Takiś mądry, tak?
Sprzeczkę przerwało wejście ojca. Spojrzenie miał chmurne i zdawał się od razu wiedzieć, co zaszło.
– Janek, koniec tych wygłupów. Koniec tej twojej bandy. Koniec łażenia po lotnisku. Dość tego, słyszysz? Znowu biliście się z tymi chuliganami. Jak ty wyglądasz?
– Janek, naprawdę? Powiedziałeś mi, że to nie chodziło o tamtych łobuzów.
– No, bo oni ciągle nas nachodzą, nie pozwalają się bawić na Piaskownicy. A mają całą Warszawę, żeby chlać piwsko. Muszą akurat tam przyłazić? A my gdzie mamy się bawić?
– Janek, zrozum, że my się o ciebie boimy. Dzieci z ośrodka nie mają do kogo wracać, ale ty masz. Dlaczego nas nie szanujesz?
– To nie ma nic do rzeczy. To są moi przyjaciele. Uważają mnie za szefa i nie mogę ich zostawić. Sama powiedziałaś, że nikogo nie mają, więc co? Ja też mam ich zostawić?
– Dość tego – fuknął ojciec. – Masz szlaban. Zero wyjść, po szkole od razu do domu.
– Jasne, pewnie.
– Janek, zrozum. Ci chłopcy są niebezpieczni. Rozmawiałem z pułkownikiem Tarskim. Powiedział mi, że takie bandy to problem w całym mieście. Ty wiesz, że niektórzy z nich mogą mieć broń?
– Straszysz mnie?
– Nie chcę cię straszyć. Zrozum, chcę tylko, żebyś nie igrał z nimi. Masz ze sobą bandę dzieci, małe dziewczynki i chłopców. A tamci to młodociani przestępcy.
– Szkoda, że nie widziałeś, jak małe dziewczynki i chłopcy pogonili dzisiaj młodocianych przestępców – pomyślał Janek. Nie brał ojca gróźb na poważnie i cały czas się uśmiechał. W ogóle nie dyskutował o szlabanie, bo nie miał najmniejszego zamiaru go przestrzegać. Kończąc rozmowę, uściskał i ucałował matkę, co wprowadziło ją w stan osłupienia. Równie wylewnie pożegnał ojca, a to już było podejrzane. Zwłaszcza, gdy zapytany „co chcesz?” Janek odparł, że zupełnie nic. Potem wziął się od razu za odrabianie lekcji. Co dziwne, nie zamknął się jak zwykle w swoim pokoju, lecz rozłożył książki i zeszyty w salonie. Następnie sam zaproponował wyniesienie śmieci, obranie ziemniaków i wytrzepanie dywanu.
Tomasz z Barbarą mieli różne teorie. Od porwania przez kosmitów, przez skutki stresu wywołanego wojną, aż do religijnego nawrócenia. Najbardziej wiarygodna wydawała się wersja z dziewczyną. Tomasz stwierdził, że jego syn prawdopodobnie się całował. Janek nie potwierdził żadnego z domysłów, ale szczerze się uśmiał, wysłuchując zgadywania rodziców.
Pod wieczór zadowolony z siebie Johny wspominał bitwę. Robale nie spanikowały i nie uciekły. Grupa się zorganizowała i stawiła czoła wrogowi, który gnębił ich bez powodu. Chłopak był tak z siebie zadowolony, że o mało się nie wygadał, kiedy późnym wieczorem Berników odwiedził pułkownik Tarski, przyjaciel i zwierzchnik Tomasza w NSR.
Janek lubił wizyty Tarskiego. Miał wrażenie, że to mądry i sprawiedliwy człowiek, który znał mnóstwo fascynujących historii. Zwłaszcza wojennych. Tarski służył w piechocie zrobotyzowanej, dowodził pułkiem robotów bojowych TKR „Zimny”. Dwa miesiące wcześniej wrócił z frontu ze względu na odniesione rany. Od tamtej pory skutecznie się migał od wysłania na pierwszą linię, pracując jako zwierzchnik pułku NSR.
Dorośli zasiedli w kuchni i długo rozmawiali. Poruszali banalne tematy, dotyczące załatwienia żywności, trudności związanych z przerwami w dostawie gazu i prądu. Potem rozmowa zeszła na politykę, aż wreszcie na samą wojnę. Jej przebieg bardzo Janka interesował. Usilnie starał się zrozumieć, dlaczego wybuchła i kiedy się skończy. Jego trzynastoletni rozum nie do końca ogarniał te sprawy, nie potrafił dostrzec ich sensu. Zdaniem Tarskiego, wybuch wojny oznaczał kompletną porażkę i kompromitację polityków, którzy nie potrafili się dogadać. Przez ich nieudolność musieli ginąć ludzie. Tomasz z kolei chciał, żeby wojna się skończyła, ale nie kosztem ustępstw. Był przekonany, że wszelkie środki są dobre, byle tylko zmobilizować naród do ostatecznych poświęceń. Dla nas, Polaków było tylko zwycięstwo albo śmierć, podkreślał. W tym punkcie różnili się z Tarskim. Natomiast Barbara przede wszystkim chciała, żeby już było po wszystkim. Ale miała wrażenie, że najgorsze jeszcze przed nimi, ponieważ doniesienia z frontu były co najmniej niepokojące. Dlatego rodzice rozważali, czy Janek powinien w ogóle kontynuować naukę w szkole. Na razie ostatecznej decyzji nie podjęli.
– Jutro ze szkoły wrócisz publicznym – oznajmił Tomasz. – Ja będę w pracy dłużej, a mama odrabia polówkę. Ok?
– Jasne, spoko – odparł Janek.
– Pamiętaj rano, żeby zabrać klucze – przypomniała Barbara.
– Ok – potwierdził chłopak.
W normalnych warunkach nie byłby zadowolony z takiej sytuacji. Wracanie transportem publicznym oznaczało ni mniej ni więcej, tylko ciasnotę, smród i niewygodę. Na dodatek awantury i przepychanki.
Zagrożenie nalotem pozostawało aktualne, ale Ministerstwo Edukacji Narodowej chciało umożliwić bezpieczny dojazd dzieci do szkół. Wiele placówek nie działało ze względu na braki kadrowe lub materialne, niektóre po prostu zrównano z ziemią. Poza tym ogromna część rodziców, wbrew zaleceniom ministerstwa, przestała posyłać uczniów do szkoły. Dlatego te dzieci, które nadal uczęszczały na zajęcia, przewożono wojskowymi konwojami, na które składały się specjalnie opancerzone autobusy oraz wozy bojowe piechoty. Janek musiał korzystać z transportu wojskowego, kiedy ojcu wypadały patrole, a matce polówka, czyli prace publiczne dla osób bezrobotnych.

3.
Klaustrofobiczne wnętrze transportera nie podobało się nikomu. Szczególnie, że upchnięto w nim więcej dzieci, niż zakładał protokół bezpieczeństwa. Na dziesięć miejsc siedzących wciśnięto szesnaścioro uczniów z młodszych klas, a pozostała piętnastka miała miejsca stojące. Janek stał nad parą siedmiolatek, które zapięte jednym pasem bezpieczeństwa kłóciły się, która z nich byłaby lepszą księżniczką. Janek powoli tracił cierpliwość i realnie oceniał swoje szanse na zostanie mordercą. Na szczęście tuż nad dziewczynkami znajdował się wąski wizjer. Janek patrzył na zniszczone ulice, ekipy remontowe, kolejki po wodę. Nie napawało to optymizmem, ale pozwalało przetrwać trzydziestopięciominutową trasę ze szkoły w Łomiankach do przystanku na Nowym Bemowie. Część Łomianek, w której znajdowała się szkoła Janka, pozostała w miarę nietknięta. W sąsiednich Młocinach, wokół huty i stacji metra, rakiety wykonały bardzo precyzyjną robotę, nie zostawiając ani jednej budowli w całości.
Można powiedzieć, że na początku wojny naloty były humanitarne. Nie oznaczało to, że obyło się ofiar. Po prostu początkowo atakowano obiekty o znaczeniu strategicznym: elektrownie, centrale zarządzania miejskim ruchem, węzły ciepłownicze, fabryki, lotniska i budynki wojskowe. Zrobiło się gorzej, gdy celem stały się obiekty użytku publicznego – wiadukty, mosty oraz pętle transportu publicznego. Polska obrona przeciwlotnicza robiła, co mogła, ale lata niedofinansowania i bałaganu organizacyjnego zrobiły swoje. Ponadto precyzja, z jaką prowadzono naloty, była niezwykła, nawet jak na technologiczne możliwości inteligentnych pocisków. Specjaliści głosili w telewizji, że przyszła kolej na cios w morale, czyli naloty na dzielnice mieszkaniowe. W praktyce sprowadzało się to do bombardowania gdzie popadnie oraz do zastosowania ładunków chemicznych, wyjątkowo skutecznych przeciw ludności cywilnej. Dopiero wtedy Janek zrozumiał, czym dla niego była wojna. Oznaczała ona, że czegoś lub kogoś już nie ma. Janek wyobrażał sobie jakieś miejsce, które lubił i chciałby odwiedzić. I nie mógł tego zrobić, ponieważ to miejsce już nie istniało. Wizualizował sobie na przykład wieżowiec Heaven Rising, zbudowany sześć lat temu w miejscu dawnych Domów Towarowych Centrum. Chłopak uwielbiał to miejsce. Odbywały się tam spotkania grupy Attack Force, której członkowie walczyli wspólnie w komputerowej symulacji dwudziestowiecznych wojen. W egzotycznych ogrodach na trzydziestym trzecim piętrze odbywały się taktyczne szkolenia, sponsorowane przez administratora sieci. Kilkudniowe turnusy były wspaniałą przygodą, o wiele przyjemniejszą niż najlepsza sieciowa symulacja. Tam właśnie Janek poznał Blastera, Czachę i Morga, dowódców drużyn w kompanii. Chłopcy nadal byli. Heaven Rising Tower już nie. Dwa tygodnie od rozpoczęcia nalotów pierwsza rakieta wbiła się w środek wieżowca i łamiąc go w pół, zabiła pięćset osób. Druga przypieczętowała militarny sukces ładunkiem gazów bojowych i rozpuściła w kwaśnym oparze kolejnych stu obywateli. Cały kraj przeżył szok, powstała bolesna rana w tkance narodu. Ale nie tak bolesna jak myśl o Tobiaszu. Tobiasz był przyjacielem Janka ze szkoły, a w Attack Force dowódcą kompanii. Chłopca przygniotła spadająca z walącego się parkingu awionetka. Skryty pod kopułą rotor urwał się i przejechał łopatami po plecach Tobiasza. Janek nie odważył się spojrzeć na ciało w trumnie. Kątem oka widział tylko, że połowę twarzy przykrywała chustka i była nienaturalnie zapadnięta. Janek pragnął spotkać się z Tobiaszem. Ale nie mógł. Tobiasza nie było. I na tym właśnie polegała wojna.
Wóz pancerny powoli przetoczył się przez Bielany i powoli zbliżał do Bemowa. Konwój po drodze mijał Piaskownicę. Za kilka minut miał być przystanek, na którym Janek chciał wysiąść. Spieszyło mu się bardzo. Rano, przed wyjściem do szkoły, zorientował się, że nie zabrał kluczy. Po dokładnym przeszukaniu swojego pokoju, wszystkich szafek, kieszeni spodni i plecaka skojarzył, że klucze zostały na Piaskownicy.
Od strony kierowcy dochodził nieregularny skrzek komunikatów radiowych. Żołnierz prowadził ożywioną rozmowę, ale z tyłu nikt nie słyszał jej treści. Dzieciaki rozmawiały, krzyczały i śmiały się, tworząc nieznośny harmider. Janek tłumaczył sobie w duchu, że jeszcze tylko chwilę. Poprawił ułożenie plecaka, odwrócił się w stronę włazu, kiedy nagle poleciał przed siebie. Wóz gwałtownie przyspieszył. W miejsce ostrego, białego światła pojawiło się mdłe czerwone. Podniósł się pisk i wrzask. Uczniowie próbowali się gramolić z podłogi, a Janek klął, ile wlezie, rozpychając się łokciami. Transporter pędził, robiąc przy tym ostre zakręty. Kierowca wreszcie przypomniał sobie o ładunku i z głośników rozległ się komunikat.
– Uwaga! Zaczął się nalot. Kolejne przystanki opuszczamy, kierujemy się do schronu. Trzymajcie się!
Jakby dla podkreślenia wagi tych słów, kierowca docisnął pedał gazu i znowu przyspieszył. Dzieci przewalały się w kabinie jak ziemniaki w worku. Krzyki przerażonych uczniów zlały się w jedną, raniąca uszy kakofonię. Johny wyswobodził się spod ciężaru i przylgnął do bocznej ściany, trzymając się uchwytów na suficie. Nagle wszyscy polecieli na prawą burtę, kiedy potężna eksplozja rozerwała pobliski blok mieszkalny. Niezliczone odłamki zadudniły o pancerz. Podmuch był tak silny, że transporter niemalże przewrócił się na bok. Kierowca z trudem opanował maszynę. Janek widział przez wizjer, że przebijają się właśnie przez chmurę ciężkiego dymu. Odłamki nadal fruwały w powietrzu, ale wóz parł naprzód, mimo iż silnik wyraźnie rzęził.
– Zbliżamy się! – krzyknął żołnierz. Transporter wykonał jeszcze jeden ostry zakręt i po chwili nastąpiło gwałtowne hamowanie. Właz sunął się na bok i oczom Janka ukazał się przerażający widok. Wpierw buchnął w chłopca piekący żar. Na środku jezdni rozkraczył się płonący autobus. Rakieta wbiła się w sam jego środek i rozszarpała pojazd od wewnątrz. Blachy pancerza powyginały się na zewnątrz. Wyglądały jak zdarte ze świątecznej ozdoby, poczerniałe sreberko. Ze środka buchały płomienie wtulone w czarną chmurę ciężkiego dymu. Wokół zaległy metalowe odłamki i zmielone zwłoki dzieci. Janek nie dojrzał ani jednego ciała w całości. Nie mógł się ruszyć. Ktoś z tyłu go popychał, coś krzyczał, ale do Janka nic nie docierało. Jak przez mgłę zobaczył wynurzające się zza autobusu dziecko. Całe czarne, bez włosów i widocznego ubrania. Podciągało się na rękach, twarzą szorując o gorący, roztopiony asfalt. Na ramieniu dziecka tlił się fragment tkaniny. Po chwili wyłoniły się plecy dziecka, potem biodra i nic więcej. Czarna istotka nie protestowała. Jakąś resztką ledwie tlącego się w niej życia, próbowała oddalić się od koszmarnego piekła, które pochłonęło cały świat. Janek w duchu zaklinał rzeczywistość, żeby dziecko nie miało żadnej świadomości. Sam nie do końca kojarzył, co się działo. Ktoś ciągnął go za rękę, a on machinalnie przestawiał nogę za nogą walcząc ze słabością. Czuł na sobie żar płomieni, a pod stopami drgającą ziemię. Widział dziesiątki przerażonych ludzi. Wszyscy wyglądali jakby wypełzli z hałdy mąki. Ponieważ wielu odniosło rany, to krew doskonale rysowała nieregularne wzory na białym kurzu.
Janek wyzwolił się z ludzkiej ciżby i nie całkiem przytomnie poszedł przed siebie. Wzrok i słuch zaczęły się na powrót wyostrzać, wracała orientacja w przestrzeni. Był przy skrzyżowaniu Radiowej z Powstańców Śląskich, gdzie pod opuszczonym budynkiem domu kultury znajdował się najbliższy schron. Gwardziści NSR i policjanci nie byli w stanie opanować spanikowanego tłumu. Ratownicy robili, co się dało, naprędce łatali poważniejsze obrażenia, ale nie wyrabiali. Radiową w stronę centrum przejechały trzy wozy pożarowe, a za nim dwa bojowe. Był to dopiero początek kolumny, na którą składały się ciężarówki z piechotą, lawety z wyrzutniami rakiet, tir przewożący pokraczne roboty bojowe TKR „Zimny” oraz kilka potężnych czołgów PT6 „Bizon”. Najgorsze było to, że nalot trwał w najlepsze. A może to już nie był nalot, zastanowił się Janek? Może wreszcie stało się to, czego wszyscy się obawiali? Czyżby front wdarł się w głąb kraju?
Chłopak wdrapał się po schodach na galeryjkę otaczającą piętrowy budynek. Nad płonącym centrum unosiło się mnóstwo skłębionych słupów dymu. Z ziemi co chwilę frunęły serie żółtych smug, a nad miastem jak szalone ścigały się myśliwce. W powietrzu znów zaroiło się od rakiet. Polskie myśliwce próbowały je zestrzelić, przez co stały się łatwym kąskiem dla wrogich maszyn. W chór syren alarmowych włączył się kolejny głos. Był to ostrzejszy sygnał, rzadziej nadawany, ale dłuższy. Obrona przeciwlotnicza wykryła zbliżające się ładunki chemiczne. Janek nie miał zamiaru dłużej ryzykować. Zanurzył się w ciemności bunkra. Zajęło mu chwilę, zanim znalazł sobie miejsce pod ścianą i wyczerpany klapnął na podłodze.
W korytarzu panował zaduch. Ze względu na atak chemiczny, systemy wymiany powietrza zablokowały wywietrzniki powierzchniowe i tłoczyły do bunkra skompresowany tlen ze zbiorników. Nie było go dużo, a ludzi owszem, dlatego oszczędny system balansował na granicy zaduszenia kilkuset osób. Wiele z nich traciło przytomność. Żołnierze uciszali zbyt rozmownych ludzi, a wszystko dla oszczędności powietrza.
Skulony pod ścianą Janek bezmyślnie wpatrywał się w dyndającą pod sufitem żarówkę. Dawała miękkie, przytłumione światło, co tylko pogłębiało stan ogólnego marazmu i przygnębienia. Z góry co i rusz docierał do bunkra pomruk wybuchów. Wszyscy zastanawiali się, dlaczego tak długo to trwało. Jak dotąd najdłuższy alarm potrwał ledwie ponad godzinę. Dzisiaj skala nalotu była przerażająca. Od ogłoszenia ataku chemicznego minęły już dwie godziny, o czym informował wyświetlony w końcu korytarza panel. Była czternasta siedem, nalot ogłoszono o dwunastej trzy. Za mniej więcej dwie godziny słońce całkiem się schowa, ale wszyscy wiedzieli, że miasto będzie doskonale oświetlone. Janek nie mógł uwolnić się od natrętnej myśli, że spieszy mu się bardzo, musi odzyskać klucze i szybko wrócić. Była w tym głęboko zakorzeniona potrzeba bezpieczeństwa, które zapewnić mogli tylko rodzice.
Janek nie analizował tego uczucia. Kurczowo trzymał się myśli o powrocie do domu. Wiedział, że na razie nikogo tam nie zastanie. Ale kiedy odzyska klucze, będzie mógł wejść do środka, wstawić wodę na herbatę i poczekać. Krok po kroku wyobrażał sobie, co zrobi. Począwszy od szybkiego sprintu na Piaskownicę, przez wybebeszenie zawartości kufra i szybką drogę powrotną, aż do wciśnięcia się w miękkie i aksamitne objęcia fotela. To był konkretny plan, którego wizualizacja uspokajała i odpędzała skradające się za plecami, natrętne fale paniki.
Panel informacyjny wyświetlił program telewizji. Pojawiły się obrazy z Zatoki Puckiej, w której trwała zaciekła bitwa. Redaktor informował, że bierze w niej udział kilkanaście jednostek nawodnych, kilkadziesiąt powietrznych oraz piętnaście satelitarnych. Rakiety wystrzeliwane z pokładów wrogich niszczycieli regularnym łańcuchem ciągnęły nad Warszawę i inne polskie miasta. Narody Zjednoczone protestowały, kraje dawnej Unii żałowały braku wspólnych sił wojskowych, USA szykowało korpus interwencyjny. Janek widział zatroskane twarze, współczujące gesty, słyszał pocieszające deklaracje. Program został przerwany kolejną egzekucją. A rakiety spadały nadal.
4.
Na czarnym niebie pojawiło się kilka jasnych i szybko sunących punktów. Każdy zostawił za sobą smugę jasnoszarego dymu. W oddali zadudniło echo walącego się budynku. Łuny płonących osiedli doskonale oświetlały drogę. Żwir i gruz miarowo chrzęściły pod stopami. W głowie szumiało od zmęczenia, serce tłukło jak oszalałe. Ciężki, nieregularny oddech zakłócał ciszę, jaka panowała na Piaskownicy. Dróżka prowadziła prosto i skręcała w lewo, niknąc za piaskową hałdą. Janek wypadł za zakręt i wtedy się zatrzymał. Na przeciwległym skraju krateru stały trzy ciężarówki z włączonymi światłami, wokół których kręcili się ludzie. Janek nie potrafił zrozumieć, dlaczego się schował. Zareagował całkowicie instynktownie, a przecież nie miał żadnego powodu obawiać się nikogo, zwłaszcza wojskowych. Co w tym dziwnego, że po tak ciężkim nalocie dzieciak zgubił drogę i pędził przed siebie, starając się odnaleźć drogę do domu? Czy musiałby się z czegoś specjalnie tłumaczyć?
Chłopak kucnął przy kamiennym rumowisku, bo ciekawość wzięła górę. Postanowił zbliżyć się jeszcze odrobinę. Pokruszone betonowe płyty dawały doskonałą ochronę, zwłaszcza dla kogoś, kto znał ich ułożenie i wiedział, w które zakamarki warto się wcisnąć, żeby przejść dalej. A Janek znał je doskonale. Przykleił się do szorstkiej płyty i wdrapał na szczyt betonowego zwaliska. Z góry widział dachy ciężarówek. Widok był niepokojący. Krążący wokół pojazdów ludzie nosili części różnorodnych mundurów, broń prochową, a twarze ukrywali pod maskami i kominiarkami. Szum pracujących silników nie pozwolił dokładnie usłyszeć rozmów. Wszyscy mieli na oczach czarne, pleksiglasowe płytki, których obwody mogły zawierać czujniki ruchu, noktowizję i mnóstwo innych bajerów. Janek zamarł. Wygląd zbrojnych przynosił mu na myśl tylko jedno skojarzenie, ale nie potrafił logicznie wytłumaczyć ich obecności na Piaskownicy. Może to jakieś ćwiczenia wojskowe? Ale teraz? Walki nad miastem jeszcze się nie skończyły. Z oddali ciągle dochodziły echa wystrzałów i eksplozji. Janek zauważył na dnie krateru ciężką metalową płytę, wokół której kręciło się dwóch strażników. Było zbyt ciemno, żeby dojrzeć jakieś szczegóły, ale klapa została otwarta. Dalej musiało być zejście w dół. Janek kojarzył tę metalową płytę. On i Robale już dawno temu zaprzestali prób jej otwarcia. Wydawała się stara, zardzewiała i nieruchawa.
Między ciężarówkami zaczął się ruch. Plandeka jednej z nich podniosła się, a uzbrojeni strażnicy wyprowadzili ze środka polskich jeńców. Byli bez broni, pancerzy i ekwipunku. Wszyscy mieli związane ręce. Nie okazywali strachu, mimo iż znajdowali się w rękach bandytów, którzy prowadzili ich na śmierć. Zza ciężarówki wyłoniło się kilku kolejnych żołnierzy. Nie mieli widocznych oznaczeń ani polskich flag na ramionach. Ich broń była odbezpieczona.
Janek obserwował scenę ze zgrozą. Wiedział dokładnie, co z ludzkim ciałem potrafił zrobić karabin szturmowy. Ale jeńcy nie wyrywali się. Posłusznie zeszli na dno krateru i jeden po drugim znikali w otwartym zejściu. Ruch przy ciężarówce odwrócił uwagę Janka od jeńców. Na scenie pojawiło się jeszcze trzech innych żołnierzy. Ci wyglądali na oficerów, uzbrojonych w broń boczną. Johny myślał, że się udusi, ale powstrzymał się od krzyku. Jednym z nich był jego ojciec. Nie w mundurze NSR, ale w regulaminowym zestawie oficerskim. Podszedł do otwartej klapy i zszedł na dół. Jakby tego było mało, chwilę potem z podziemia wyłoniło się dwóch Starszaków.
Coś dziwnego działo się w głowie Janka, lecz nie wiedział, co to było. Jeden domysł przeganiał drugi, wszystkie wyglądały na żałosne próby usprawiedliwienia lub racjonalnego wyjaśnienia postępowania ojca. Ale wszystko na marne. Nie dało się zaprzeczyć faktom. Ojciec Janka brał udział w mordowaniu polskich jeńców. A co robili tutaj Starszacy? Chłopak starał się zatrzymać potok myśli i jak najszybciej stąd uciec. Powoli osunął się w dół, jednak coś go przygwoździło do ziemi. Wydał z siebie ciężki pomruk, ale zanim zdążył krzykiem zdradzić swoją pozycję, czyjaś ręka zatkała mu usta.
– Milcz – rozkazał głos. Janek rozpoznał go. Kiedy uścisk zelżał, chłopak odwrócił się i spojrzał w niebieskie oczy.
– Macha – szepnął Johny. – Co tu się dzieje?
– Nic. Zamknij się i schodź w dół.
Obaj uważnie zsunęli się z betonowej płyty i skryli w przejściu między hałdami. Odczekali chwilę, nasłuchując, czy aby nie podniesiono alarmu. Kiedy upewnili się, że nic im nie groziło, opuścili betonowe rumowisko i zniknęli między piaskowymi hałdami. Szybkim krokiem przeszli kilkadziesiąt metrów. Co i rusz oglądali się za siebie, ale nikt ich nie śledził.
– Starczy – oznajmił Macha i zatrzymał się. Janek stanął obok i zorientował się, że patrzył w lufę pistoletu. Nie zabytkowego prochowca, ale nowoczesnej, magnetycznej broni osobistej. Naboje wypluwane z lufy przez magnetyczny impuls osiągały prędkość wylotową sześciu tysięcy metrów na sekundę. Głowa Janka rozleciałaby się w pył nawet z odległości stu metrów. Jako oficer Attack Force, Johny musiał znać te parametry.
– Macha, co ty robisz? – jęknął Janek. Głos mu drżał, a w nogach zrobiło się miękko. Serce biło w żebra jakby chciało wyrwać się na powietrze.
– Stul pysk – syknął wódz Starszaków. – Mówiłem ci, żebyście tu nie przyłazili. A ty, co? Myślisz, że to zabawa? Myślisz, że sprawia mi radość napierdalanie gówniarzy?
– Macha, coś ty? Przestań.
– Nie odzywaj się, mówię ci – rozkazał. Pistolet w dłoni Machy lekko drżał. Nastolatek spocił się i nerwowo przygryzał usta. – Doczekałeś się. A ostrzegałem. Kurwa mać, ostrzegałem.
Janek bał się ruszyć. Chciał się rozejrzeć, czy nie mógłby skoczyć za betonową płytę, ale nie potrafił zmusić swego ciała do jakiegokolwiek ruchu. Jak spetryfikowany, wpatrywał się w lufę. Bał się nawet przenieść spojrzenie na Machę. Tymczasem Starszak mocno ściskał rękojeść, a palec nerwowo ślizgał się po spuście.
– O rany, Maciek, nie żartuj – wymamrotał Janek. Wywołanie Machy po imieniu chyba go otrzeźwiło. Starszak spojrzał Jankowi w oczy i opuścił broń. Obaj ciężko oddychali, starali się opanować drżenie rąk, gęsta para szła z ich ust.
– Jeśli piśniesz komuś słowo – wydyszał Macha – to… Niech się tylko dowiem. Ja te twoje dzieciaki – przerwał. Nie musiał kontynuować. W jego oczach rysowała się desperacja. Wreszcie Maciek powoli podniósł rękę i wskazał palcem kierunek na osiedla. – Wypierdalaj.
Johny nie zastanawiał się, tylko rzucił do ucieczki. Czuł między łopatkami dziwny dreszcz, jakby za chwilę miał dostać kulę w plecy. Ale nic takiego się nie zdarzyło.
5.
Dzień znowu był ładny, choć mroźny. Słońce występowało w pełnej krasie, prażąc ile sił, a żadna chmura nie miała odwagi przerwać tego spektaklu. Ten jeden lub dwa stopnie poniżej zera powodowały, że Piaskownica wydawała się jeszcze bardziej nieziemska niż zwykle. Pokryła się cienką warstwą przejrzystego szronu, piasek nie osypywał się już tak swobodnie, a betonowe gruzy wydawały się jeszcze twardsze i zimniejsze niż zwykle.
Młodsze Robale nie do końca interesowały się rewelacjami Johnego, ale starsze owszem. Stali teraz wokół zmarzniętej metalowej płyty i zastanawiali się, co zrobić.
– Mówisz, że to tutaj, tak? – zapytała Bunia.
Janek stał odwrócony do niej plecami i wpatrywał się w niebo. Odprowadził wzrokiem klucz myśliwców.
– No i co robimy? – spytał Blaster.
Na to pytanie nikt nie miał odpowiedzi. Do starszych Robali podbiegła zdyszana Misia.
– Ej, no! – krzyknęła na resztę. – Idziecie się bawić? No, chodźcie, no!
– Odejdź, mała – zbył ją Czacha. – Mamy ważniejsze sprawy.
Misia obraziła się i odeszła, mrucząc pod nosem.
– Janek – ponaglił Blaster. – Musimy coś zrobić, co nie?
Robale spoglądały na wodza, ale ten nieobecnym wzrokiem wodził po niebie. Po dłuższej chwili odwrócił się do reszty.
– Nie – stwierdził. – Musimy iść. Tu nie jest bezpiecznie.
– Coś ty? – zaprotestował Czacha. – Mamy nikomu nie mówić?
– Dokładnie tak. A teraz idziemy stąd. Jeśli Starszaki nas tu znajdą, będzie tragedia. Znajdziemy sobie inne miejsce. W ogóle nie powinienem wam nic mówić. Nie wiem, co mnie podkusiło, a obiecywałem sobie trzymać gębę na kłódkę. Opuszczamy Piaskownicę, a wy morda w kubeł.
Johny odwrócił się i ruszył w kierunku młodszych. Reszta stała nieruchomo i nawzajem się obserwowała. Blaster nie wytrzymał i pobiegł za Jankiem.
– Stary, oszalałeś? Oni tam ludzi zabijają! – wrzeszczał chłopak. W złości wyglądał na jeszcze szerszego niż zwykle.
– Nic mnie to nie obchodzi.
– Jak to cię nie obchodzi? A jakby tam się mój ojciec znalazł? To też by cię nie obchodziło?
Janek odwrócił się, podszedł do przyjaciela i pchnął go mocno.
– A czego ty chcesz ode mnie? Tam był mój ojciec! Mam go podkablować? Nikt mi nie uwierzy.
Blaster zezłościł się jeszcze bardziej i oddał pchnięcie.
– Jak to nikt? – nie zgodził się. – Możemy się zaczaić w nocy i nagrać. A ty przecież znasz tego pułkownika, nie? Przecież on dowodzi twoim starym!
– Nie będę kablował na mojego ojca.
– Twój ojciec to morderca!
Reszta nawet nie zauważyła, kiedy chłopcy wylądowali na zmarzniętej glebie. Okładali się pięściami, ile wlezie, gdzie popadnie, byle mocniej, a warczeli przy tym jak wygłodniałe wilki. Para szła z ust gęstymi kłębami. Najmłodsze dziewczynki patrzyły przerażone i zaczęły płakać. Nana próbowała zbliżyć się, nawet raz wyciągnęła dłoń, ale szybko się cofnęła, gdy chłopcy przetoczyli się w jej stronę. Dziewczynka szlochała, szukając pomocy.
– Przestańcie, no! – krzyczała przez łzy. – Zróbcie coś! – zwróciła się do starszych. Robale otoczyły chłopców i postarały się ich rozdzielić. Ale nie było to łatwe. Wreszcie Mirek i Czacha oderwali od siebie walczących. Reszta pomogła ich przytrzymać. Szarpali się jeszcze chwilę, aż zapadła cisza.
– Idziemy stąd – powiedział Johny. – A ty – warknął na Blastera – nie wpieprzaj się w nieswoje sprawy.
Robale powoli się rozchodziły. Do Janka podbiegła Nana. Dziewczynka wycierała nos chusteczką i obserwowała nastolatka. Ten udawał, że jej nie zauważa.
– Co zrobił twój tata? – zapytała.
– Nic – fuknął Johny. – Nie interesuj się.
– Ale Blaster powiedział, że twój tata jest bardzo zły. Dlaczego?
– Bo jest głupim fiutem.
– Janek, nie wolno tak mówić. Ale powiedz…
Chłopak odwrócił się do dziewczynki i mocno ją pchnął. Nana upadła na tyłek. Znieruchomiała z przerażenia.
– Zostaw mnie w spokoju, gówniaro jedna!
Jeszcze kiedy wypowiadał te słowa, Johny wiedział, że źle zrobił. Nie powinien tak się do Nany odzywać. Bardzo ją lubił, a ona traktowała go jak starszego brata. Teraz patrzył jak jej przerażona buzia czerwienieje a oczy robią się szklane. Dziewczynka skrzywiła się, dolna warga drgała nieopanowana. Nana wstała sztywno, jakby jej żółty kombinezon zamarzł od zimna. Odwróciła się i cichutko chlipiąc, poszła szybkim krokiem w kierunku ścieżki. Johny wiedział, że powinien przeprosić, ale nie zrobił tego. Diabli wiedzą, dlaczego. Już dawno nie był tak zły na siebie. Zaklął pod nosem, wsadził ręce do kieszeni i mocno je zacisnął w bezsilnym proteście.

6.
Szpakowaty mężczyzna zapalił światło w łazience i stanął przed lustrem. Nazywał się Arkadiusz Kłosiński. Dawniej był utalentowanym finansistą. Prowadził wielomilionowe transakcje, miał dwa domy w Warszawie, trzeci letniskowy na Mazurach, kilka autonomicznych aut i mnóstwo pieniędzy na kontach. Wojna zabrała mu wszystko. Oba domy zdmuchnęły rakiety, auta spłonęły, a konta rozpłynęły się w przestrzeni razem z cywilną siecią.
Arkadiusz wyglądał na zmęczonego. Tłumaczył to sobie kilkudniowym zarostem i nieumytymi włosami. Ze względu na reglamentowaną ilość środków higienicznych, narzucił sobie rygor oszczędności, przez który golić mógł się raz na tydzień. Chwycił puszkę kremu do golenia, lecz zanim nabrał trochę na dłoń, rozległo się pukanie. Arkadiusz poczłapał na przedpokój i otworzył. W drzwiach stał ciemnowłosy nastolatek z plecakiem na ramieniu.
– Dzień dobry – powiedział. – Czy zastałem Maćka?
– Tak, już – odparł Arkadiusz. – Maciek, kolega do ciebie – zawołał i zniknął w łazience.
Z drzwi obok wyłonił się Macha. Miał na sobie wełniany sweter, trampki i luźne dresowe spodnie. Wyglądał zupełnie inaczej niż to, co Janek zwykle oglądał.
– Johny? – Macha skrzywił się, gdy zobaczył czekającego w korytarzu gościa. Rozejrzał się, złapał Janka za rękaw i wciągnął do swojego pokoju. Na podłodze leżał rozłożony materac z pościelą, obok stało biurko zawalone staromodnymi płytami dvd a pod blatem niebieskimi diodami migał stacjonarny komputer, podobny do tego, który miał Janek. Na ścianach nie było plakatów a ich miejsce zajmowały piękne rysunki – kolorowe wróżki, smoki, czarodzieje i księżniczki. Było też kilka misiów i motylków, a wszystko owinięte roślinnym splotem. Macha uchwycił spojrzenie Janka.
– To mojej siostry – wyjaśnił. Janek się rozpromienił, chciał pochwalić obrazki dziewczynki, ale Macha go uprzedził. – Zginęła w nalocie. Jeszcze jakieś pytania?
Janek sam nie był pewien. Nie wiedział, czy dobrze zrobił, przychodząc tutaj. Oparł się o ścianę i głęboko westchnął.
– Nie wiem – mruknął.
– Jak nie wiesz, to wypierdalaj.
– Nie, czekaj, nie denerwuj się. Chcę pogadać.
– Nie mamy o czym.
– A ja myślę, że mamy.
Macha zmierzył Janka złym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Odsunął od biurka krzesło i usiadł. Czekał.
– Maciek, słuchaj. Robale więcej na Piaskownicę nie przyjdą, ok? Nie chcę problemów.
– Bardzo mądrze. Coś jeszcze?
Janek spojrzał na wodza Starszaków. Wiedział, o co chciał zapytać, ale nie wiedział jak. Zza drzwi pokoju rozległ się ciepły, kobiecy głos.
– Maciek, chcecie z kolegą herbaty?
– Nie, mamo – powiedział Macha – dzięki. Kolega zaraz wychodzi.
– Tam, w tych podziemiach – zaczął Janek, ale ściszył głos widząc jak mięśnie Maćka niebezpiecznie się napinają. – Nie pytam, co wy tam robicie. Nie mów nic. Ale mój ojciec… On tam z wami chodzi, tak?
– Sam widziałeś.
– No tak, ale wiesz, chciałbym zapytać, co on tam robi?
– Niech cię to nie interesuje.
– Ale czy on… czy on zabija?
Macha uśmiechnął się lekceważąco i wzruszył ramionami.
– Widzisz, gówniarzu. Nic nie rozumiesz, nie masz nawet pojęcia, o czym mówisz.
– Ale to, co tam robicie, to nie jest dobre. Nikomu to nie pomaga. A ja chcę tylko wiedzieć czy mój tata…
– A co ty możesz wiedzieć – przerwał Jankowi Macha – co komu pomaga? To, co tam robimy jest ważne. Ważne dla ciebie, dla twojego starego, dla wszystkich. Dla Polski. Ważne dla mnie. – Macha wstał i pięścią walnął w ścianę. – Teraz nie mamy nic. Ani kasy, ani domu. I nie ma Niuni. I nic nie będzie. Wojna się skończy i co dalej? Nic. Wszystko chuj strzelił. To, co innego mam robić? I nie ucz mnie, co jest ważne, a co nie. Nic nie rozumiesz, a się wymądrzasz.
Maciek zamilkł, oczy zrobiły mu się szkliste. Janek to wszystko doskonale rozumiał. Dla niego przyszłość również była czarną plamą. Wszystko było zniszczone, nic nie funkcjonowało normalnie, świat stanął na głowie. Wrażenie końca wszystkiego pogłębiło się po wczorajszym nalocie i walkach nad miastem. Jankowi przypomniały się słowa jego matki, że najgorsze jeszcze ich czeka. Dlatego doskonale Machę rozumiał. I tym bardziej nie wiedział, co zrobić. Przełamał się w końcu i położył dłoń na ramieniu Starszaka.
– Ja nie wiem, jak ty się w to wplątałeś i co tam robisz, ale mam nadzieję, że się opanujesz. Przecież wy tam ludzi zabijacie, Maciek. Polskich żołnierzy.
Macha złapał Janka za twarz i mocno ścisnął.
– Mówiłem ci – wycedził przez zęby – że gówno rozumiesz. Nie mam zamiaru więcej z tobą gadać. Ciesz się, że w domu są moi starsi, bo inaczej wypierdoliłbym cię na dwór przez balkon. Zjeżdżaj.
Janek posłuchał. Na klatce schodowej minął się z dwoma Starszakami. Wyglądali na niezwykle zdziwionych obecnością Robala, co prawdopodobnie uratowało chłopca od ciężkich batów. Starszacy nie mieli pewności, czy dobrze widzieli, czy może nadmiar stresu spowodował halucynacje.
– Mi się zdawało? – zapytał jeden.
– Nie – zaprzeczył Macha.
– Ty, stary, ty go tak spokojnie puszczasz? – zagadnął drugi.
– Nie mam wyjścia – odparł Macha – ale przypomnę mu się niedługo.
Głosy Starszaków niosły się echem po pustej klatce schodowej. Janek przyspieszył, czując, że jego odwaga stopniała do reszty.
7.
Nazajutrz słońce nadal mocno świeciło, choć na niebie pojawiło się kilka chmur. Zrobiło się też nieco cieplej. Rano Johny szybko zerwał się z łóżka i wybiegł z domu, bo nie chciał trafić na ojca. Bał się, że mógł coś powiedzieć, zdradzić się z tym, co widział. Nie wiedział, co mogłoby się stać i bardzo się tego obawiał. Chłopak ciągle miał wyrzuty sumienia za to, jak potraktował Nanę. Nie mógł sobie podarować, że pobił się z Blasterem i że stracił szacunek w oczach Robali. W szkole na przerwach omijał członków swojej grupy szerokim łukiem. Raz nawet spotkał Nanę, która na widok Janka uciekła. Mimo tych nieprzyjemnych wspomnień przetrwał wszystkie lekcje, ale myślami był gdzieś indziej. Spotkało się to z bardzo krytyczną reakcją nauczycieli, na szczęście nie było to nic niezwykłego. W czasach, kiedy w każdej chwili na szkołę mogła spaść rakieta, ciało pedagogiczne musiało uzbroić się w dużo większą cierpliwość do uczniów, którzy często po prostu wyłączali się, żeby nie myśleć o tym, co mogło ich spotkać. Dziś jednak Johny wręcz marzył o nalocie. Miał nadzieję, że któraś z rakiet walnie w Piaskownicę i zniszczy cokolwiek, co kryło się pod ziemią. Czuł, że to rozwiązałoby wszystkie jego kłopoty. Zamiast rakiet pojawił się Macha i Starszacy.
Johny, jako jeden z nielicznych uczniów, na przerwie wyszedł na podwórko. Skierował się na skraj wału oddzielającego boisko do piłki nożnej od mniejszych placów do gry w siatkę i kosza. Usiadł, zamyślił się i nawet nie zauważył, kiedy go otoczyli. W jednej chwili wpatrywał się w ziemię a w drugiej we wściekle niebieskie oczy wodza Starszaków. Johny oczywiście nie podniósł krzyku. Nie chciał narazić się na opinię mięczaka. Macha złapał Janka za poły kurtki, przyciągnął do siebie i nawet nic nie powiedział, po prostu uderzył kolanem w brzuch. Janek zgiął się wpół i łapiąc oddech, upadł na glebę. Pozostali Starszacy złośliwie zarechotali i zagrzewali wodza do dalszego bicia. Robal nie chciał dać im satysfakcji, spróbował wyprowadzić cios na krocze Machy, ale po kopniaku w brzuch był zbyt niezdarny. Starszak z łatwością złapał Janka za rękę, wykręcił ją i uderzył pięścią w twarz. Mocno i nie na żarty. Johny sturlał się z wału i zarył czołem w skraj asfaltowego boiska. Cała głowa pulsowała bólem a z nosa obficie polała się krew. Chłopak skulił się, złapał za głowę i zamarzył, żeby stracić przytomność. Ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego poczuł kopniaki w bok i w nogę. Macha kucnął przy Janku.
– Słuchaj, gnoju. Przypominam ci, żebyś nie śmiał nikomu pisnąć o Piaskownicy, jasne? Niech się ktoś dowie, to więcej ci nie podaruję. Widzisz? – Macha odsłonił kurtkę pokazując w pełnej krasie kaburę z wetkniętym w nią pistoletem. – I, dobrze ci radzę, nie przyłaź więcej do mnie do domu.
Macha podniósł się i miał zamiar kopnąć Janka znowu, lecz w tej samej chwili jeden z jego kumpli złapał się za głowę i parszywie zaklął. Wszyscy zwrócili się w stronę wału, po którym biegła banda Robali. W kierunku Starszaków pofrunął grad kamieni. Właściwie każdy z nich oberwał, mocniej lub słabiej. Macha wściekł się nie na żarty. Sięgnął ręką pod pazuchę i złapał rękojeść pistoletu. Już miał wyszarpnąć broń, kiedy zaliczył kamieniem w kolano a potem w głowę. Robale nie miały zamiaru ustąpić. Blaster i Mirek celnie wymierzonymi rzutami osłaniali, kiedy Czacha z małym Krakiem i Bunią zbliżali się do Janka. Reszta rozproszyła się wokół boiska i obrzucała Starszaków kamieniami. Za każdym razem, kiedy próbowali się zbliżyć, grad kamieni robił się jeszcze gęstszy. Macha wycofał się, a pozostali tuż za nim. Bitwa dobiegała końca. Starszacy zapomnieli o trzymaniu fasonu i puścili się biegiem w poprzek boiska, aby jak najszybciej dotrzeć do płotu. Robale nie pozwoliły im zapomnieć, że zatrzymanie się grozi ukamienowaniem. Pociski nadal furczały w powietrzu w poszukiwaniu ofiar.
Johny już klęczał, kiedy dobiegł do niego Czacha. Pytał, co z nim, zapewniał, że zaraz przybiegnie pielęgniarka. Oszołomiony Janek słyszał, co drugie słowo. Dotarło do niego, że Robali zebrała Nana. Dziewczynka postanowiła na przerwie odnaleźć przyjaciela i gdy zobaczyła, że dopadli go Starszacy, szybko zebrała grupę. Ale nie odważyła się przyjść na wał. Czekała na wynik potyczki pod szkołą. Zniknęła, gdy okazało się, że wszystko w porządku. Wyrzuty sumienia spowodowały, że Janek na chwilę zapomniał o bolesnym pobiciu. Zrobiło się jeszcze gorzej, gdy zobaczył, że Blaster też nie chciał podejść. Pomógł w walce, owszem. Ale rozmawiać nie chciał i śladem Nany wrócił do gmachu szkoły.
– Będzie dobrze – pocieszył Czacha. – Przejdzie im. Co masz zamiar zrobić?
– Nie wiem – mruknął Janek. Czuł w ustach żelazisty posmak własnej krwi. Przejechał językiem po zębach i stwierdził, że nadal miał wszystkie. Ciężko było mu zebrać myśli. Nie mógł pogodzić się ze świadomością, że mała dziewczynka potrafiła wykazać się większą odwagą niż on.
– Nie wiem – powtórzył. – Chyba… chyba porozmawiam z ojcem.
Do grupy podbiegła pielęgniarka i kilkoro nauczycieli. Wypytywali Janka, co się stało, pocieszali i obiecywali złapać napastników. Ale Johny nie słuchał. Przeżył kilkadziesiąt nalotów, widział na własne oczy krwawe jatki, trupy i rannych. I zawsze się bał. Ale już dawno nie bał się tak, jak dzisiaj.
Johny wracał do domu z opuchniętą twarzą i zakrwawionym ubraniem. Zatopiony w myślach, maszerował wzdłuż zasypanej gruzem ulicy Powstańców Śląskich. Powoli się ściemniało, a wokół panował trudny do zniesienia hałas. Na szosie pracowało kilkanaście maszyn kroczących. Pomalowane w czarno – żółte paski roboty wybierały co cięższe fragmenty zburzonych domów. Kierujący pracą ludzie bardzo się spieszyli. Oczywiście wszystkim zależało na jak najszybszym odgruzowaniu drogi, ale pośpiech przede wszystkim napędzał strach. Wspomnienie ostatniego nalotu dodawało skrzydeł i mało kto miał ochotę dłużej przebywać w otwartej przestrzeni. Janek w ostatniej chwili zorientował się, że jego dom otoczyły wozy Żandarmerii Wojskowej i policji. Okolicę patrolowały dwa Zimne z najeżonymi bronią ramionami oraz kilkunastu żołnierzy. Oficerów żandarmerii nie był w stanie zliczyć. Drzwi do klatki schodowej stały otworem, więc Johny odważnie ruszył do wejścia. Nikt go nie zaczepił.
Drzwi do mieszkania stały otworem. Dwóch żandarmów minęło chłopca na schodach. Wynosili z mieszkania kartony z rzeczami. Janek zerwał się i wpadł do domu jak rakieta. Potrącił wartującego w progu policjanta, który już chciał nastolatka skląć, ale przymknął się widząc, jak przytula go matka.
– Synek, co ci jest? Co się stało? Znowu cię pobili?
Janek wyzwolił się z uścisku i rozejrzał. Mieszkanie opanowali mundurowi. Zawartość szuflad i regałów leżała na podłodze, a żołnierze przeglądali każdą książkę, pudełko, nawet bieliznę. Przy komputerze Janka siedział oficer żandarmerii i kopiował zawartość dysku.
– Mamo – jęknął przerażony Janek. – Co się dzieje?
– Synku – odparła Barbara. Jej twarz pokryły smugi czarnego tuszu, który spłynął razem z potokiem łez. Kobieta była roztrzęsiona i nie potrafiła się opanować. – Na litość boską, synku, to coś z ojcem. Nie chcą mi nic powiedzieć. Mówią, że ty podobno coś wiesz.
Chłopiec się trząsł. Zrzucił plecak i bez słowa wybiegł z domu. Jeszcze na klatce schodowej słyszał wołania matki, ale nie zwracał na nią uwagi. Jeszcze tylko chwila wysiłku, pomyślał, minuta sprintu. Zapadła już ciemność, kiedy dotarł na Piaskownicę. Nie przeszkadzały mu bolące mięśnie, piekąca twarz i stłuczone kości. Klucząc między piaskowymi hałdami, zobaczył świetlistą łunę. Nie było to drgające, ciepłe światło, jakie dawał pożar. Było to ciągłe, sztuczne oświetlenie. Johny pędził ścieżką, zrobił ostry zakręt i wtedy zobaczył nie lada widowisko.
Dno krateru oświetlono niczym stadion narodowy podczas wielkiego meczu. Rozstawione dookoła halogeny dawały ostre, zimne światło. Na skraju krateru stały trzy znane już Jankowi ciężarówki. Wokół nich zaparkowało kilka kołowych transporterów piechoty. W powietrzu unosiło się kilka dronów, które brzęczały jak natrętne muchy. Nad ludźmi górowała masywna sylwetka robota bojowego TKR „Żubr”. Jego cztery wielostawowe odnóża stanowczo dziurawiły podłoże, kiedy robot powoli i dostojnie się przemieszczał. Działka na ramionach były schowane, podobnie jak kasetony rakietowe przyklejone do korpusu. Ale Johny nie miał wątpliwości, że mogły wskoczyć na pozycje bojowe w ułamku sekundy. Kilkunastu ciężko opancerzonych piechurów obstawiało dno krateru, a reszta kręciła się wewnątrz kręgu światła, którego centrum stanowiła tajemnicza klapa. Panowało ogólne poruszenie, żołnierze zachowywali się nerwowo, sprawiali wrażenie, jakby w każdej chwili spod ziemi mógł wyskoczyć pułk czołgów. Janek biegł dalej. Wydawało się, że nie słyszał ostrzeżeń wartowników, którzy już odbezpieczyli broń i wzięli chłopca na cel. Johny zbliżył się na kilkanaście metrów, kiedy wojskowi opuścili broń. Przed szereg wystąpił pułkownik Tarski. Jego twarz nie wyglądała tak dobrotliwie jak zwykle. Korpus i ramiona ochraniał pancerzem, przez co wyglądał na potężniejszego, niż w rzeczywistości był. Przy pasie sterczała kabura z czymś o wiele większym niż klasyczna broń boczna. Na oczach miał czarne okulary, zintegrowane z procesorem pancerza. Dzięki nim komunikował się z resztą wojska.
Pułkownik złapał chłopaka w pasie i mocno do siebie przycisnął. Johny szarpał się, ale w tym starciu nie miał żadnych szans. W końcu poddał się i zwiotczał.
– Panie Tarski – zagadnął. – Proszę…
– Janek – przerwał mu oficer – lepiej stąd idź.
– Ale ja muszę zobaczyć. Muszę wiedzieć, co z ojcem.
– Nic mu nie będzie. Zaraz przejmie go żandarmeria.
Pułkownik umilkł i zmarszczył brwi. Przyłożył dłoń do ucha.
– Rozumiem – powiedział. – Wyprowadzać więźniów.
Żołnierz spojrzał na Janka.
– Możesz zostać – oznajmił. – Ale jeśli zbliżysz się do klapy, osobiście wsadzę cię do paki. Rozumiemy się?
– Panie pułkowniku – zagadnął się Janek. – Skąd wiecie?
– Twój kolega, Adrian, zgłosił się do mnie po szkole.
Blaster, pomyślał Johny. Nie miał do przyjaciela pretensji. Wiedział, że Adrian zrobił to, co on sam powinien był zrobić od razu, jeszcze tego samego wieczora, kiedy zobaczył ciężarówki na Piaskownicy. Złość przeszła, ustępując miejsca poczuciu winy i wstydowi. Zatopiony w myślach Janek nie zauważył, kiedy obok pojawiło się kilku chłopców. Był tam Czacha, Mirek, Heban, Topik i Hasz. Z tyłu Krak i Bunia trzymali za rękę Misię. Janek rozejrzał się i uśmiechnął.
– Spokojnie – powiedział Czacha, jakby czytając w myślach kolegi. – Blaster chciał przyjść, ale wojskowi go przesłuchują. Ciebie też to czeka. A Nana siedzi w ośrodku. Jest za późno żeby ją puścili.
Janek był wdzięczny za to wyjaśnienie.
– Patrzcie – rzekł Heban.
Wokół klapy się zakotłowało. Kilku opancerzonych żołnierzy wycelowało karabiny szturmowe i stanęli w pozycji wygodnej do strzału. Przy wylocie z krateru stanęła więzienna ciężarówka żandarmerii. Jej boczne drzwi rozsunęły się, a ze środka wyskoczyło czterech opancerzonych i uzbrojonych żandarmów. Pułkownik Tarski kierował spektaklem bardzo sprawnie. Wszyscy znali swoje miejsce. Z otworu w ziemi wyłoniło się kilku wojskowych. Wyciągnęli z dołu metalowe pudła, które w eskorcie ciężkozbrojnych zanieśli do jednego z transporterów. W ślad za nimi wyszło kilku techników, którzy opleceni kablami i aparaturą podeszli do Tarskiego. Najwyraźniej mieli sporo do zameldowania, bo pułkownik wyglądał na poruszonego.
– Co się dzieje? – zapytała Misia.
– Chyba wyprowadzają jeńców – powiedział swoim cienkim, dziewczęcym głosem Topik.
Faktycznie. Z jamy wyłonili się umundurowani jeńcy. Ci sami, których Janek widział kilka dni wcześniej. Nie pojmował, jakim cudem przeżyli tak długo w podziemiach, ale jeszcze bardziej zaskakujące było to, że nadal byli skuci. Oni jako pierwsi zostali pasażerami więziennej pancerki. Tuż po nich żołnierze odprowadzili Starszaków a wśród nich Machę. Robale były poruszone, odruchowo chciały się zbliżyć, ale wartownicy powstrzymali ich gestem. Janek wiedział, że w końcu zobaczy swojego ojca. Ale musiał jeszcze chwilę poczekać, ponieważ wóz pancerny został zapełniony i odjechał. W tym czasie techniczni wynosili z dołu różnego rodzaju urządzenia elektroniczne oraz pliki dokumentów. Wtedy zajechał kolejny wóz żandarmerii. Dowódca dał znać i wyprowadzono następnych więźniów. Był wśród nich Tomasz Bernik. Będąc już na powierzchni zatrzymał się i stanął naprzeciw Tarskiego. Rozmawiali chwilę, w końcu pułkownik wskazał ręką w kierunku Robali. Janek zadrżał. Tłumaczył sobie, że był poza kręgiem światła, ale mimo wszystko miał wrażenie, że ojciec spojrzeniem wierci mu dziurę w czaszce. Nie było to złe spojrzenie. Raczej rozżalone.
Żandarmi odprowadzili Tomasza. Po chwili zniknął w stalowym brzuchu więziennej pancerki. W Janku narastał żal i tęsknota. Wiedział, że prędko ojca nie zobaczy, a kiedy się to stanie, wszystko będzie zupełnie inaczej. Jednak wielkim zaskoczeniem był dla niego spokój, z jakim to przyjął. Zdążył się pogodzić z faktem, że to jedyne właściwe rozwiązanie.
– Chodźmy stąd – powiedział Johny do Robali. – Oni wiedzą, co robić.
Dzieciaki odwróciły się i ruszyły w kierunku osiedli. Ciszę przerwała Misia.
– To jutro możemy się tu bawić?
– Tak – potwierdził Johny. – W co tylko chcesz.
8.
Komunistyczne wieżowce z wielkiej płyty okazały się wyjątkowo odporne na ataki rakietowe. Jedenastopiętrowe bloki nadal górowały nad Aleją Reymonta, mimo iż wiele z nich otrzymało bezpośrednie trafienia. Tylko niektóre się zawaliły. Na początku wojny oczywiście każdy trafiony blok wysiedlano. Ale szybko okazało się, że tysiące pozbawionych mieszkań ludzi potrzebuje dachu nad głową, zatem mieszkańcy zaczęli powoli wracać. Janek zawsze się dziwił, jak to możliwe, że budynki postawione niemal sto lat wcześniej, często krzywe i niedorobione, okazały się wytrzymalsze od współczesnych biurowców.
Dzień był pochmurny, ale nie zepsuło to Jankowi dobrego samopoczucia. Przy skrzyżowaniu z Żeromskiego funkcjonował tymczasowy i bardzo ruchliwy bazar. Powstał on w miejscu, w którym niegdyś znajdowało się liceum. Nalot, który zniszczył znajdujące się tutaj budynki był jednym z najgorszych w historii całej wojny. Oczywiście nie mógł się równać z tym, co Janek zobaczył tydzień temu, ale był na tyle wielki, że włodarze dzielnicy Bielany zdążyli postawić tablicę pamiątkową, opiewającą śmierć stu trzydziestu osób. Tablica zdobiła środek centralnego placu handlowego, przy którym przedsiębiorczy mieszkańcy postanowili ubić dobry interes. Sterczało tutaj pełno stolików z prowizorycznymi baldachimami, skleconych naprędce budek z gorącym posiłkiem lub wódką a nawet zwykłych koców, na których ludzie wykładali towary. Fascynujące było jak szybko Warszawiacy zaadaptowali się do nowych warunków. Przyzwyczajeni do znajdowania potrzebnych rzeczy w sieci cywilnej, wyręczani przez procesory domowych stacji w robieniu podstawowych zakupów oraz rozpieszczeni przez inteligentne programy, które dobierały dla nich wystrój mieszkań i propozycje rozrywkowe – tacy byli. A teraz proszę: kup pan grzałkę, zamienię odkurzacz na zestaw ręczników, tanio sprzedam rower, zamontuję kozę w bloku. Też tanio. Obrót gotówką nie był podstawowym sposobem płatności. Handel wymienny przeżywał swój renesans.
Janek ruszył między straganami. Rozglądał się za czymś ciekawym. Głównie interesowały go zabawki. Nie miał zamiaru kupować trójwymiarowego, holograficznego szmelcu, ponieważ bez funkcjonującej sieci było to bezużyteczne gówno. Zdatne, co najwyżej na podstawki pod herbatę. Nie, Janek szukał czegoś bardziej staromodnego. Wypatrzył brązowego misia o beczkowatym brzuchu, krótkich rączkach i nóżkach. Miś miał szeroki uśmiech i małe niebieskie oczka. Nazywał się Bob. Kosztował Janka puszkę mielonki. Żywność, alkohol oraz środki czystości były najbardziej wartościowym towarem. A tego w domu Janek miał dużo. Rodzice gromadzili zapasy od początku wojny, a mogli tak robić dzięki większemu przydziałowi Tomasza. Teraz, gdy go aresztowano, lepsze przydziały się skończą. Na szczęście była jeszcze babcia Tamara, która od początku wojny organizowała pomoc dla pozostałych przy życiu członków rodziny. Okazało się, że babcia miała mnóstwo kontaktów w państwowych placówkach, dzięki którym była w stanie załatwić nie tylko kaszę, cieciorkę czy batony z owadów. Rozprowadzała również leki, środki czystości, a czasem nawet paliwo do aut. Janek był pełen podziwu dla przedsiębiorczej babci.
Po aresztowaniu ojca żandarmi dręczyli Janka i Barbarę kolejnymi najściami. Janek miał szczerze dość opowiadania w kółko tego samego. Po aresztowaniu ojca, spędził całą dobę na przesłuchaniach. Wojskowi odpytywali go o różnego rodzaju szczegóły z życia prywatnego rodziców. Janek szczerze i cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania, nawet, gdy się powtarzały. Kiedy wszystkim formalnościom stało się zadość, miał wrażenie, że sprawa dobiegła końca. Mylił się jednak, ponieważ następnego dnia wojskowi czekali na niego pod szkołą i znów odpytywali. Trwało to kilka dni, w końcu wściekła Barbara zrobiła oficerom karczemną awanturę i wygoniła z domu. Poprosiła też o pomoc babcię Tamarę, która ku zdziwieniu Janka, miała znajomości w wojsku. Faktycznie, od tamtej pory Bernikowie mieli spokój. Wtedy Jankiem zaczęły targać sprzeczne emocje. Był wśród nich żal z powodu nieobecności ojca, a jednocześnie złość, że wplątał się w tak paskudną aferę. Chłopak wiedział, że minie dużo czasu, nim to wszystko sobie poukłada, ale na razie miał do załatwienia konkretną sprawę. Odnaleźć Nanę, przeprosić, wręczyć prezent, urządzić zabawę w popołudniową herbatkę na Piaskownicy.
Miś Bob wyglądał naprawdę nieźle. Nana będzie zadowolona, pomyślał Janek. Z prezentem w plecaku opuścił rynek i żwawym krokiem ruszył dalej.
Ośrodek opiekuńczy znajdował się na skraju ulicy Reymonta, w sąsiedztwie metra Wawrzyszew. Był to gmach dawnej szkoły podstawowej numer dwieście dziewięć. Sąsiednie Młociny zostały zrównane z ziemią, większość mieszkańców nie żyła albo została przesiedlona, to i szkoły przestały być potrzebne. Dlatego opustoszałą szkołę przerobiono na ośrodek opiekuńczy dla sierot wojennych. Taką właśnie sierotą była Nana. Jej rodzice zginęli pierwszego dnia wojny, podczas bombardowania Centrali Zarządzania Ruchem Miejskim. Oboje byli infroomatykami pilnującymi właściwego przepływu aut pośród warszawskich ulic. Z wujostwem Nany nie było kontaktu. Tym sposobem trafiła do ośrodka.
Na placu przed wejściem panował duży ruch. Transport wojskowy odwiózł akurat grupę uczniów z zajęć. Opiekunowie starali się opanować rozbrykane dzieci, a wojskowi opędzali się od ciekawskich nastolatek. W ogólnym rozgardiaszu Janek przecisnął się do wejścia i pozdrowił strażnika. Chłopak był w ośrodku znany. Często przychodził odwiedzać znajomych a poza tym, razem z matką, przynosił do kuchni zapasy żywności, które załatwiała dla nich babcia Tamara. Chłopak za każdym razem, gdy przynosił jedzenie, czuł się bohaterem. Miał poczucie, że w chaosie wojny robił coś z sensem. Kucharki przytulały i karmiły ciepłym obiadem, dyrektorka wylewnie dziękowała.
Janek skierował się na piętro, gdzie znajdowały się salki dziewczyn w wieku od siedmiu do dziesięciu lat. W pokoju dwieście pięć swoje łóżko miała Nana. Nie zastał tam dziewczynki. Okazało się, że zeszła z grupą na obiad. Janek usiadł na łóżku. Poczekać aż wróci, pomyślał, czy ruszyć na poszukiwania? Każde rozwiązanie miało swoje wady, a jemu spieszyło się, żeby wręczyć Nanie Boba. Gdy się tak zastanawiał, nad Warszawą rozległ się alarm. Janek zamarł. Wiedział, że od ogłoszenia alarmu do uderzenia pierwszych rakiet mijało zwykle dziesięć minut. Ale dzisiaj miało być inaczej. Zanim syrena alarmowa wybrzmiała, budynek zadrżał. W pokoju pękła szyba, a ze stołu pospadały szklanki. Chłopak wybiegł na korytarz i znalazł się w ciżbie przerażonych dzieci. Dwójka opiekunów starała się skierować je na klatkę schodową. Zapanował nieopisany wrzask. Najbliższym schronem była stacja metra. Można było do niej dobiec w pięć minut, ale Johny nie miał zamiaru się kryć. Musiał wpierw odnaleźć Nanę. Przecisnął się między dziećmi, szybko zbiegł po schodach i ruszył w kierunku stołówki. Był w połowie drogi, gdy nagły podmuch zwalił go z nóg. W prawym ramieniu eksplodował ból. W powietrzu zaroiło się od kanciastych odłamków betonu i szkła. Rakieta nie trafiła centralnie w budynek, uderzyła raptem kilka metrów od fasady. Ale to wystarczyło, żeby zewnętrzna ściana korytarza zawaliła się. Janek upadł, na chwilę pociemniało mu przed oczami. Wygrzebał się z ciężkich żelbetonowych odłamków i klęknął. Prawe ramię bolało jak diabli, ale było tylko stłuczone. Nic, czego Janek by nie znał. Podniósł się i rozejrzał. Stał w chmurze ciężkiego pyłu, ale prześwitujące przez zawaloną ścianę słońce pozwalało zorientować się w sytuacji. Zauważył, że wiele dzieci nie miało takiego szczęścia jak on. Leżały bez ducha na ziemi. Kilkoro innych z płaczem rozbiegło się w różnych kierunkach. Przejście do stołówki zawaliło się, więc Janek ruszył z powrotem do szerokich schodów.
Ostatnie grupy dzieci opuszczały ośrodek pod okiem dorosłych. Budynek szybko pustoszał, ale Johny musiał się przekonać, czy Nana nie została gdzieś z tyłu. Serce zaczęło mocno kołatać. W myślach powstawały obrazy, w których dziewczynka leżała przygnieciona betonowym gruzem, wołała o pomoc i nie mogła się wydostać.
Johny nie przedostał się z pierwszego piętra na korytarz, ponieważ fragment sufitu skutecznie zagrodził drzwi. Musiał pobiec wyżej. Gdy dotarł na półpiętro, rozległa się kolejna syrena. Tym razem dźwięk był niższy, dłuższy i rzadszy. Janek znieruchomiał. Sztywnym krokiem podszedł do barierki, złapał poręcz i mocno ścisnął, jakby gmach miał się zaraz wywrócić. Spiął się jak struna, ponieważ wiedział doskonale, co oznaczał nowy sygnał. Chłopak ciężko oddychał, przełykał gęstą ślinę. Pić mi się chce, pomyślał. Dlaczego nie zabrałem butelki z wodą? Umysł zaprzątnięty myślą o napitku nie zauważył, jak ciało zaczęło wykonywać następne kroki. Wpierw obróciło się na pięcie w kierunku schodów, potem dało pierwszy krok w dół. Odrętwiały ze strachu chłopak przeszedł kolejnych sześć stopni, kiedy wróciła mu świadomość. Nie. Musisz się upewnić, pomyślał, że Nany tu nie ma. Wziął głęboki wdech, odwrócił się i ruszył w górę. Nie biegł, bo jeszcze nie odzyskał pełnej kontroli nad ciałem. Ale wspinał się pod górę, coraz szybciej i coraz pewniej. Szkołą znowu wstrząsnęło. Paradoksalnie był to wstrząs uspokajający. Oznaczał, że gdzieś w okolicy spadła rakieta z klasycznym ładunkiem burzącym. Rakiety z ładunkiem chemicznym nie powodowały wstrząsów, przynajmniej nie z daleka. Gdy wreszcie wszedł na drugie piętro, usłyszał krzyk. W drzwiach korytarza stał sześcioletni chłopiec, zasłaniał uszy i mocno zaciskał powieki. Wrzeszczał ochrypłym głosem, a paznokciami drapał skórę wokół uszu. Janka przeszyła fala paniki. Zebrał się na odwagę, obszedł wyrwę w podłodze, podszedł do chłopca i dotknął jego ramienia. Chciał go złapać i wynieść z budynku, lecz ten otworzył oczy i w panice pobiegł w głąb korytarza. Zanim Janek zdążył cokolwiek zrobić, chłopca już nie było. Wtedy Janek usłyszał płacz innych dzieci, a to znaczyło, że musiały zostać z tyłu. Mogła wśród nich być Nana.
Kolejny wstrząs przypomniał, że trzeba się spieszyć. Pod stopami gruchotał skruszony beton i szkło. Powietrze zrobiło się ciężkie od unoszącego się pyłu, ale w ogólnym przeciągu, dzięki skruszonym ścianom szybko się przerzedzało. Chłopak był w połowie korytarza na drugim piętrze, kiedy zauważył wirujące w powietrzu papierowe płatki. Z wyrwanej w dachu dziury sypało się ich całe mnóstwo, a przeciąg szybko unosił je w głąb budynku. Janek wyhamował i o mało się nie przewrócił. Po raz kolejny nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Stał jak wryty i obserwował kilka jasnobrązowych pyłków, które swobodnie płynęły w jego kierunku. Janek zaciskał szczęki tak mocno, że poczuł ból w skroniach. Zasłonił twarz rękawem i dał pierwszy, nieśmiały krok w tył. Potem drugi i trzeci. Następne były coraz szybsze. Ale nie odważył się odwrócić. Chciał cały czas mieć w polu widzenia rozprzestrzeniające się płatki. Wreszcie uderzył plecami o ścianę, jedną ręką wymacał framugę i ostrożnie wyszedł na klatkę schodową. Tutaj odzyskał nieco animuszu i szybko zbiegł na pierwsze piętro. Gdy zbliżał się do zablokowanego przejścia zauważył, że między ścianą, a zawalonym sufitem powstał prześwit. Chłopak kucnął i z trudem przecisnął się pod betonową płachtą. Wpierw zobaczył dużą grupę dzieci, które przywaliły ciężkie odłamy gruzu. Musiało być ich kilkanaście, bo krew rozlała się po całym korytarzu. W jego przeciwległym końcu stała Nana. Miała na sobie swój żółty kombinezon. Była boso i bez czapki. Drżała ze strachu, buzię miała mokrą od łez, a ręce umazane krwią. Bezdźwięcznie łypała ustami, jakby miała trudności z oddychaniem.
Janek bezsilnie patrzył, jak do środka wlał się kłąb żółtawego dymu i mnóstwo papierowych płatków. Jeden z nich osiadł na dłoni przerażonej Nany. Dziewczynka zrobiła wielkie oczy i wrzasnęła z bólu, ale nie potrafiła się ruszyć. Strach kompletnie ją sparaliżował. Wpatrywała się w płatek na wyciągniętej dłoni, wokół którego skóra szybko się zaczerwieniła.
Etylodichloroarsyna wzbogacona o sternity, rozpraszana brytyjskim patentem, czyli za pomocą świec dymnych, ukrytych w głowicach rakiet. Całość wzbogacona o świeży wynalazek rumuńskiego biochemika czyli delikatne celulozowe włókna, które pozwalały dłużej unosić się w powietrzu związkom chemicznym i utrudniały późniejsze odkażenie. Sternity wywoływały kichanie i wymioty, które miały na celu powstrzymanie człowieka. Dzięki temu nasączone oleistą etylodichloroarsyną płatki miały czas na dokończenie ofiary. Ich skuteczność na własne Janek dopiero teraz zobaczył po raz pierwszy w życiu. Oglądał jak zaczarowany. Nie zwracał uwagi na fakt, że zaczął czuć swędzenie w nosie, że coraz większy ciężar gromadził się w żołądku. Jedyne, co potrafił ogarnąć spojrzeniem to czerwieniejącą dłoń Nany. Dopiero na widok rosnących bąbli, zaczął szlochać. Z oczu popłynęły łzy.
– Janek, zrób coś! – Nana wrzasnęła błagalnie.
Johny zdjął kurtkę, strzepnął z niej przyklejone płatki, parząc przy tym ręce. Szybkim ruchem starł z dłoni dziewczynki toksyczne włókno. Wziął ją na ręce, przebiegł kilka metrów i kopnięciem wyważył drzwi do toalety. W środku usadził Nanę na podłodze, starając się jak najpłycej oddychać. Było to trudne, chłopak się dusił, cały czas szlochał i przygryzał wargi. Ale działał dalej. Odkręcił kurek nad umywalką, wsadził pod strumień wody kurtkę i owinął nią dziewczynkę. Oderwał rękawy swetra i też zmoczył. Wiedział, że gdzieś na końcu korytarza były prysznice. Jeśli mieli jakąkolwiek szansę przeżycia, kalkulował Janek, to tylko tam. Musiał się spieszyć. Nogi zrobiły mu się jak z waty, w oczach ciemniało. Chłopak siarczyście zwymiotował na podłogę, ale szybko się pozbierał i znowu wziął Nanę na ręce. Zakrył jej głowę, a do buzi przytknął zmoczony rękaw. Korytarz był cały w sino żółtym oparze, kiedy Johny wybiegł z toalety. Każdy przebiegnięty metr, okupił piekącym bólem. Nie tracił czasu na unikanie przylepiających się płatków. Najbardziej bolesne oparzenia rozwijały się na plecach, gdzie nie zdążył zmoczyć cienkiego swetra. Tytanicznym wysiłkiem przeturlał się przez zawalający drogę fragment ściany i zobaczył wejście do sali prysznicowej.
Jeden z płatków przykleił się Jankowi do policzka, ale nie miał wolnej ręki by go strzepnąć. Mógł jedynie zawyć z bólu i przerażenia. Niewiele już czuł, gdy dopadł do drzwi. Nana coraz bardziej ciążyła i w końcu nie był w stanie jej utrzymać. Opadł na kolana, ale nie wypuścił dziewczyny, tylko ułożył ją na podłodze. Czuł, że płuca go palą, a krtań się zatyka. Chłopak zgubił mokry rękaw i wziął dwa głębokie oddechy. Natychmiast zwymiotował żółcią i krwią. Żrące toksyny przeżarły się już przez skórę na plecach i powoli zabierały się za trawienie mięśni. Janek resztą sił wciągnął drżącą z przerażenia Nanę do pomieszczenia. Słabnącymi rękami zerwał z siebie sweter i zatkał nim szparę pod drzwiami. Na szczęście do środka nie dostały się jeszcze opiłki ze żrącą trucizną, choć pełno było gazu sterynowego. Janek zawlókł Nanę do brodzika i odkręcił na pełną parę kurki. Strumień wody zalał szlochającą dziewczynkę. Zachowując resztki świadomości, Johny powlókł się między pozostałymi kabinami i wszędzie poodkręcał wodę. Wreszcie upadł, nie czując już nóg. Podczołgał się do Nany, na łokciach oparł o dno brodzika i okrył dziewczynę swym ciałem. Woda była zimna. Przyniosła ukojenie. I sen.

9.
Wokół Piaskownicy dużo się działo, ale dzieciaki miały to gdzieś. Kilka dni temu powierzchnia Piaskownicy znacznie się powiększyła. Podczas nalotu jedna z rakiet otrzymała nieprecyzyjne trafienie skupioną wiązką lasera przeciwlotniczego. Nie wybuchła w powietrzu, tylko spadła poza obszary zamieszkane. Na Piaskownicę. Gdyby ktoś spojrzał na krater z wysokości, zobaczyłby teraz kształt przypominający ósemkę. Dla Robali była to świetna wiadomość, gdyż ich ulubione miejsce zabawy powiększyło się dwukrotnie. Dzieci właśnie grały w piłkę, ale co chwilę zerkały w kierunku wylotu ścieżki. Siedziała tam na krześle Barbara z synem. Johny miał zawinięte kocem nogi i jedyną sprawną ręką siłował się z kołem wózka inwalidzkiego. Barbara złapała za oparcie, żeby synowi pomóc. Ten jednak stanowczym ruchem głowy zaprzeczył, wydając z siebie gniewny pomruk. To wszystko, na co było go stać. Stracił mowę i władzę w nogach po ataku chemicznym sprzed czterech miesięcy.
Janek starał się obrócić wózek w lewo, żeby słońce nie świeciło mu w oczy. Była połowa kwietnia, a wiosna zapowiadała się na bardzo ciepłą. Na niebie ganiały się kłębiaste obłoki, lekki i ciepły wiatr hulał między piaskowymi hałdami, owiewając rozbiegane dzieci. Po dłuższym wysiłku, Janek ustawił się bokiem do słońca i poprawił czapkę z daszkiem. Obserwował zabawę Robali. W duchu kibicował Blasterowi, żeby jego przyjaciel odegrał się na Buni za faul sprzed kilku dni. Emocji nie brakowało. Nana bardzo się zasapała i przybiegła do Janka, który trzymał na kolanach jej misia, Boba. Uklękła obok wózka i ciężko dysząc opowiedziała Jankowi, kto i co zrobił. Chłopak zareagował na opowieść koślawym uśmiechem.
Pomysł, żeby przyprowadzać Janka na Piaskownicę padł w marcu. Jego autorem był pułkownik Tarski, który odwiedził chłopaka w dzień wypisania ze szpitala. Miał mu dużo do powiedzenia na temat jego ojca. Tarski chciał Jankowi dokładnie wyjaśnić, o co Tomasz był oskarżony i dlaczego na długo wyląduje w więzieniu. Co najważniejsze, podkreślał pułkownik, ojciec Janka nie był mordercą. Żaden z zamieszanych w spisek żołnierzy i Starszaków nie mordował Polaków. To wszystko fikcja i komputerowy trik, mający poruszać serca obywateli i utrzymywać wysokie morale. Za każdym razem, gdy spiskowcy spotykali się w tajnym radzieckim schronie przeciwatomowym, ci sami ochotnicy odgrywali scenę zamordowania polskich jeńców. Dzięki doświadczeniu Tomasza w technologii cyfrowej obróbki obrazu, jego zespół potrafił w czasie rzeczywistym transmitować piracki sygnał. Był on przetworzony przez dwóch speców od efektów specjalnych, którzy za pomocą zaawansowanej technologii holograficznej na żywo zmieniali twarze, nakładali na obraz plamy krwi.
Zespół zgromadzony przez Tomasza składał się ze specjalistów z branży telewizyjnej i sieciowej, dla których złamanie zabezpieczeń analogowego sygnału telewizji polskiej nie stanowiło problemu. Chcieli w ten sposób podgrzewać w narodzie nastroje, utrzymywać na powierzchni chęć zemsty na wrogu i niwelować zmęczenie przeciągającym się konfliktem. Nic z tego nie wyszło. Polacy na dłuższą metę mieli dość pirackich emisji, co pokazał spadek oglądalności w ostatnich miesiącach i jej wzrost po ogłoszeniu rozpracowania szajki Tomasza. Sprawa była głośna, a sam Janek stał się bohaterem. Nawet właściciel Telewizji Polskiej przyleciał specjalnie ze Stanów, aby podziękować nastolatkowi za odwagę. Zapewniał, że osobiście sfinansuje rekonwalescencję chłopca, a po wojnie wyłoży każdą kwotę potrzebną na przywrócenie go do pełnej sprawności. Podobne deklaracje składali prezydent Puławski i premier Milczanowski. Ze wszystkich obietnic Janek najbardziej ufał tym, które złożył Tarski. On przynajmniej nie owijał w bawełnę. Implanty oraz kuracje neuronalne były w czasie wojny dostępne tylko i wyłącznie dla żołnierzy oraz dla funkcjonariuszy państwowych. Bez wyjątku. Pułkownik dał słowo, że po wojnie upewni się, żeby Janek znalazł się na szczycie cywilnej listy osób wymagających specjalnych zabiegów. Ale nawet jego obietnice wydawały się coraz odleglejsze. Ostatnia nadzieja została w babci Tamarze, która od miesięcy starała się zorganizować dla Janka odpowiednie leczenie.
Wojna trwała w najlepsze i nie miała zamiaru się skończyć. Dziś w południe, kiedy Janek dotarł z mamą na Piaskownicę, ulicą Powstańców Śląskich przejechała imponująca kolumna wojsk pancernych. Były tam haubice, wyrzutnie rakiet, potężne czołgi, sześcionożne roboty bojowe i działa przeciwlotnicze. Johny ocenił siłę kolumny na przynajmniej batalion. Nie było to jednak polskie wojsko. Barbara zaczęła płakać, mamrotała coś o okupacji. Janek patrzył na defiladę bez emocji. Szybko się znudził i wrócił do obserwacji trwającego meczu. Jego wojna zakończyła się zwycięstwem. Żadna inna już go nie obchodziła.
Koniec.
Mam nadzieję, że opowiadanie okazało się ciekawe, wzruszające albo przerażające. A jeśli tak, to możesz docenić moją pracę stawiając mi kawę:

Dziękuję bardzo!

2 uwagi do wpisu “Piaskownica”